Выбрать главу

Opuścił ruiny i wrócił między stare drzewka oliwkowe.

Gaj wyglądał, jak gdyby nadal ktoś go uprawiał. Wszystkie gałęzie były odpowiednio przycięte, a ziemia — wyrównana i porośnięta krótką, suchą, bladą trawą, pokrytą tysiącami starych, szarych oliwkowych pestek. Drzewa stały w szeregach i rzędach, a jednocześnie wyglądały naturalnie, jak gdyby po prostu wyrosły w tej odległości od siebie. Wiał wiatr, uderzając w liście, niczym subtelny perkusista. Michel stał w środku gaju, skąd dostrzegał niemal wyłącznie oliwkowe drzewa i niebo; ponownie zauważył, jak oba kolory liści iskrzą się na wietrze: zielony, potem szary, szary, znowu zielony…

Wyciągnął rękę w górę, przyciągnął ku sobie gałązkę i zbadał najbliższe listki. Przypomniał sobie, że gdy się patrzy na nie z bliska, obie strony prawie nie różnią się barwą — jedne są matowe i średniozielone, drugie — w odcieniu jasnego khaki. Natomiast z daleka wyglądały zupełnie inaczej; stok był ich pełen. Kiedy w nocy unosiły się na wietrze, miały dwie zupełnie odmienne barwy: pod wpływem światła księżyca jedna strona zdawała się czarna, druga — srebrna. A gdyby obejrzeć je pod słońce, różniły się jedynie strukturą: były matowe lub lśniące.

Podszedł do drzewa i położył ręce na pniu. Kora — chropowate, popękane prostokąty barwy szarozielonej, podobnej do spodów liści, choć nieco ciemniejsze i często pokryte inną, dodatkową zielenią: żółtawą zielonością porostów, zwykłą żółtą zielonkawością albo stalowozielonym kolorem okrętów wojennych. Na Marsie nie rosły jeszcze drzewka oliwkowe, nie było też śródziemnych mórz. Nie, Ziemia to Ziemia. Michel całym sobą czuł, że znajduje się na rodzimej planecie. Ale też… jak gdyby miał jakieś dziesięć lat. Niósł w sobie ciężkie dziecko. Niektóre z prostokątów kory łuszczyły się. W płytkich szczelinach między nimi było widać prawdziwą, wolną od porostów barwę kory — blady, drzewiasty beż. Przeważnie jednak drzewa pokrywały porosty i trudno było mieć pewność. Michel nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał. Gałęzie nad jego głową były gładsze, cielesne w odcieniu szczeliny miały zaledwie postać kresek; porosty także były jaśniejsze — niczym zielony pył, który osiadł na konarach i gałęziach.

Korzenie wyglądały na duże i silne. Przy ziemi pnie rozszerzały się, rozrastając w podobnych palcom wypukłościach, pomiędzy którymi znajdowały się otwory i szczeliny; przypominały guzowate pięści wbite w podłoże. Żadnemu mistralowi nigdy nie udałoby się wyrwać tych drzewek z korzeniami. Nawet silny marsjański wiatr nie zdołałby ich powalić.

Powierzchnię pokrywały stare pestki oliwek i zasuszone czarne owoce; powoli wysychały, zmieniając się w pestki. Michel podniósł jedną oliwkę, której czarna skórka ciągle jeszcze była gładka. Odarł ją paznokciami kciuka i palca wskazującego. Purpurowy sok poplamił mu skórę, a kiedy polizał kropelkę, poczuł, że jej smak z pewnością nie przypomina konserwowanych oliwek. Był kwaśny. Michel wgryzł się w podobny śliwkowemu miąższ i jego smak — kwaśny i gorzki, nieoliwkowy z wyjątkiem lekkiego oleistego posmaku; wrażenie podobne było deja vu Mai: Michel wiedział, że jadł je już wcześniej! Jako dziecko kosztował surowe owoce z kolegami i za każdym razem mieli nadzieję, że będą smakowały jak jedzone w domu, przy stole; wówczas zapewniłyby im przekąskę na placu zabaw, mannę w ich własnej małej dziczy. Jednak miąższ oliwki (słabszy, im głębiej Michel wgryzał się ku pestce) uparcie pozostawał niesmaczny. A jednak wrył się w umysł Duvala mocniej niż wspomnienie jakiejkolwiek osoby. Był bardzo gorzki i kwaśny, choć teraz, gdy Francuz przywołał wspomnienia, wydał mu się niemal przyjemny. Może Michel został uleczony.

Liście unosiły się w porywistym północnym wietrze. Michel poczuł zapach kurzu, potem dostrzegł mgiełkę brązowego światła; zachodnie niebo przybrało barwę miedzi. Najwyższe konary dwu — lub trzykrotnie przerastały Duvala; dolne gałęzie zwisały w dół, dotykając jego twarzy. Ludzka skala. Śródziemnomorskie drzewo, drzewo Greków, którzy potrafili tak wyraźnie dostrzec tyle spraw, którzy widzieli rzeczy w ich właściwych proporcjach. Symetria wobec ludzkiej skali: drzewa, miasta, cały fizyczny świat, skaliste wyspy egejskie, skaliste wzgórza Peloponezu: wszechświat, który można przejść w kilka dni. Zawsze i dla każdego człowieka — i gdziekolwiek się znajdował — ludzki wymiar miał dom. Właściwe miejsce. Zwykle zresztą w dzieciństwie.

Każde drzewo przypominało zwierzę; wysuwało listowie w wiatr, a guzowate „nogi” wbijało w ziemię. Pokryty liśćmi stok iskrzył się pod naporem wiatru, pod nierównomiernymi porywami, uderzeniami bądź w nieoczekiwanym bezruchu; listowie falowało z każdym podmuchem. To była Prowansja, samo jej serce. Michel miał wrażenie, że na krawędzi mózgu drżą mu wspomnienia z dzieciństwa. Ogromne presque vu wypełniło Francuza, przepełniło go; życie w jakimś pejzażu, drżące własnym ciężarem i równowagą. Duvalowi nie było już ciężko. Sam błękit nieba kojarzył się z jakimś głosem z poprzedniego wcielenia, który szeptał: „Prowansja, Prowansja, Prowansja”.

Jednak gdzieś ponad parowem kręciło się stado czarnych kruków krzyczących: „Ka, Ka, Ka!”

Ka. Kto stworzył tę opowieść o małych czerwonych ludzikach i o nazwie, którą nadali Marsowi? Nie sposób odgadnąć. Takie historie nie miały początków. W mitologii śródziemnomorskiej Ka oznaczało tajemniczy element osobowości człowieka lub jego dodatkowy geniusz opiekuńczy; przedstawiano go w formie jastrzębia, gołębia lub kruka.

A teraz marsjańskie Ka opadło Michela tutaj, w Prowansji. Czarne kruki… Na Marsie, pod przezroczystymi namiotami latały takie same ptaki, z równie niedbałą siłą stawiając opór podmuchom wiatru z areatorów jak tutejszemu mistralowi. Nie dbały o to, że są na Marsie, był dla nich domem, światem jak każdy inny, a ludzie pod nimi — tym, czym byli zawsze: niebezpiecznymi, naziemnymi zwierzętami, które mogły zabić lub zabrać na nieznaną wyprawę. Żaden marsjański ptak nie pamiętał, jak tam dotarł, nie pamiętał też Ziemi. Nic nie łączyło tych dwóch światów z wyjątkiem ludzkiego umysłu. Ptaki latały, szukały jedzenia i krakały, na Ziemi czy na Marsie — tak było zawsze i zawsze tak będzie. Wszędzie czuły się w domu, kołując w mocnych porywach wiatru, radząc sobie z mistralem i wołając do siebie: „Mars, Mars, Mars!”. Natomiast umysł Michela Duvala przebywał w dwóch światach naraz lub trwał zatracony w nicości między nimi. Ogromna noosfera. Gdzie był Michel? Kim był? Jak miał żyć?

Gaj oliwkowy. Wiatr. Jaskrawe słońce na miedzianym niebie. Ciężar własnego ciała, kwaśny smak w ustach. Duval czuł się zakorzeniony w tej ziemi. To byłjego dom, ten i żaden inny. Świat się zmienił, a jednocześnie nigdy naprawdę się nie zmieni — nie ten gaj i nie sam Michel. Nareszcie był w domu. Nareszcie. Mógłby żyć na Marsie przez dziesięć tysięcy lat, a jednak jego domem pozostał prowansalski gaj.

Gdy znalazł się ponownie w pokoju hotelowym w Arles, zadzwonił do Mai.