Michel wyszedł z lokalu, uciekając od przeszłości do samochodu. Przez Vallabrix, pod dużymi platanami Grand Planas, pojechał do domu, do zrujnowanego masu. Wszystkie ruchy wykonywał bezwiednie. Czuł się bezradny; jak gdyby miał nadzieję, że dom ożyje. Zastał jednak tylko te same zakurzone ruiny obok oliwkowego gaju. Usiadł na murku. Miał w sobie dziwną pustkę.
Tamten Michel Duval zniknął. Ten także odszedł. Zaczynał żyć w następnych wcieleniach i zapomniał ten moment — choć był tak ostry i bolesny — tak samo jak zapomniał wszystkie inne momenty, które kiedyś miały miejsce. Błyski, obrazy: jakiś mężczyzna siedzący na roztrzaskanym murku, mężczyzna, bez uczuć. Tylko tyle. Ten Michel Duval także przeminie.
Oliwkowe drzewka machały ramionami. Szare, zielone, szare, zielone. Do widzenia, do widzenia. Teraz mu nie pomogły, nie dały mu żadnego euforycznego połączenia z utraconym czasem; ten moment także już należał do przeszłości.
Otoczony migotliwą szarą zielenią Michel dojechał z powrotem do Arles. Urzędnik w hotelowym holu mówił właśnie komuś, że mistral nigdy nie przestanie wiać.
— Ależ tak, przestanie — wtrącił się Michel, mijając ich.
Poszedł na górę do swojego pokoju i znowu zadzwonił do Mai.
— Proszę — powiedział. — Proszę, przyjedź szybko.
Gniewało go, że musi się poniżać do błagania.
— Wkrótce — odparła. — Jeszcze kilka dni i zawrzemy porozumienie. Prawdziwe, spisane porozumienie między ONZ i niezależnym rządem marsjańskim. Tworzy się historia.
Powiedziała, że potem pomyśli o przyjeździe.
Michel nie dbał o tworzącą się historię. Chodził po Arles, czekając na Maję. Wracał do pokoju i czekał. Wychodził, aby znowu pospacerować.
Rzymianie wykorzystywali Arles — tak samo Marsylię — jako port. Prawdę mówiąc, Cezar zrównał Marsylię z ziemią za to, że popierała Pompeje, Arles natomiast okazał przychylność i uczynił je lokalną stolicą. Spotykały się tu trzy strategiczne drogi zbudowane przez Rzymian; wszystkich używano jeszcze przez setki lat po rozpadzie Cesarstwa, a zatem i miasto przez te stulecia było pełne życia, kwitnące i ważne. Jednak później Rodan zamulił laguny, region Camargue zmienił się w zapowietrzone moczary, a drogi zaczęły niszczeć. Arles straciło na znaczeniu. Najpierw były smagane wiatrem słone trawy Camargue i słynne stada dzikich białych koni, a potem pojawiły się rafinerie ropy naftowej, elektrownie atomowe i zakłady chemiczne.
Teraz wraz z powodzią wróciły lśniące czystą wodą laguny, a Arles znowu stało się morskim portem. Michel nadal czekał w nim na Maję. Nigdy wcześniej tu nie mieszkał, toteż miasto nie budziło żadnych wspomnień; całe dni obserwował żyjących w nim obecnie ludzi. To była nowa, nieznana kraina.
Zadzwonił do niego do hotelu niejaki Francis Duval, z którym wcześniej skontaktowała się Sylvie. Był to bratanek Michela, syn jego zmarłego brata. Żył i mieszkał przy Rue du 4 Septembre, dokładnie na północ od rzymskiej areny, kilka kwartałów od wezbranego Rodanu i kilka — od hotelu Michela. Zapraszał wuja, by wpadł z wizytą.
Michel zgodził się po chwili wahania. Do tej pory zwiedził już miasto, zatrzymując się na krótko w rzymskim teatrze i na arenie, a tu nagle pojawia się bratanek, który w dodatku — jak się okazało — zwołał do siebie całą quartier, przyjęcie, korki szampanów wyskakujące jak z czarodziejskiego kapelusza. Michela wciągnięto do środka i wszyscy zebrani po kolei brali go w ramiona; trzy pocałunki w policzki na sposób prowansalski. Chwilę potrwało, zanim udało mu się dotrzeć do Francisa, a później bratanek ściskał go długo i mocno, mówiąc do niego przez cały czas. Kilka osób nagrywało spotkanie na wideo.
— Wyglądasz dokładnie jak mój ojciec! — stwierdził Francis.
— Ty również wyglądasz jak on! — odparł Michel, próbując sobie przypomnieć twarz brata. Francis był starszawym mężczyzną, a Michel nigdy nie widział brata w tak zaawansowanym wieku. Nie miał więc pewności.
Wszystkie otaczające go twarze były w jakimś sensie znajome, a język tych ludzi — przeważnie — zrozumiały. Wypowiadane przez nich zdania wywoływały w jego umyśle obrazy; zapach sera i wina przywoływał kolejne, a smak tego ostatniego — jeszcze więcej. Francis okazał się koneserem win i radośnie odkorko wy wał jedną zakurzoną butelkę po drugiej: Chäteauneuf du Papę, potem stuletnie sauterne z Chateau d’Yquem, swoją specjalność; Pauillac — pierwszorzędne czerwone cru z Bordeaux, po dwa z Chateau Latour, Chateau Lafitte i Chateau Mouton-Rothschild (rocznik 2064) z etykietką wykonaną przez Pougnadoresse’a. Te wiekowe cudeńka przekształciły się przez lata w coś więcej niż zwykłe wino, ich smak zagęścił się od rozmaitych alikwotów i harmonii. Wpływały w gardło Michela niczym jego własna młodość.
Miał wrażenie, że znajduje się na przyjęciu wydanym dla jakiegoś popularnego polityka z miasta, a Francis — chociaż zdaniem Michela nie bardzo przypominał jego brata — mówił dokładnie w taki sam sposób jak tamten. Michel sądził, że nie pamięta już tego głosu, tkwił on jednak w jego umyśle niezwykle wyraźnie. Francis identycznie przeciągał głoski w wyrazie „normalement”, którym określał świat przed powodzią, podczas gdy dla brata Michela słowo to oznaczało hipotetyczny stan spokojnego załatwiania spraw, który nigdy się nie zdarzał w prawdziwej Prowansji — obaj jednakże wypowiadali to słowo dokładnie tak samo śpiewnie, cedząc nor-male-ment…
Wszyscy obecni na przyjęciu chcieli rozmawiać z Michelem albo przynajmniej go słuchać, toteż stał ze szklaneczką w ręku i pospiesznie przemawiał w stylu miejskiego polityka, komplementował kobiety za urodę i dawał wszystkim do zrozumienia, że dobrze się czuje w ich towarzystwie; równocześnie starał się unikać sentymentalizmu i nie dać po sobie poznać, jak bardzo jest zdezorientowany. Odgrywał zatem zgrabne, fachowe przedstawienie, dokładnie takie, jakiego spodziewali się po nim ci współcześni Prowansalczycy, którzy przemawiali szybko i z humorem, jak gdyby walczyli w lokalnych walkach byków.
— A jaki jest Mars? Jak wygląda? Co będziesz teraz porabiał? Czy są tam już jakobini?
— Mars to Mars — odparł Michel, ucinając serię pytań. — Powierzchnia ma kolor dachówek w Arles. Rozumiecie…
Bawili się przez całe popołudnie, a potem podano kolację. Niezliczone kobiety całowały Michela w policzek. Upijał się ich perfumami, zapachem skóry i włosów, ich roześmianymi, wilgotnymi, ciemnymi oczyma, które patrzyły na niego z przyjazną ciekawością. Michel przypomniał sobie młode marsjańskie tubylki, przy których zawsze musiał zadzierać głowę, a i tak oglądał głównie ich podbródki, szyje i wnętrza nozdrzy. Jaką przyjemnością jest patrzeć z góry na przedziałek w lśniących czarnych włosach, pomyślał.
Późnym wieczorem ludzie się rozeszli. Francis wyszedł z Michelem na rzymską arenę, gdzie wspięli się na pochyłe schody jej fortyfikacji — średniowiecznych wież. Z niewielkiej kamiennej komnaty na szczycie schodów wyjrzeli przez maleńkie okienka. Zobaczyli dachy, pozbawione drzew ulice i Rodan. Z południowych okien widać było fragment brudnej wody — Camargue.
— Ach, znowu nad Morzem Śródziemnym — powiedział Francis, bardzo zadowolony. — Może dla większości miejsc powódź oznaczała katastrofę, lecz dla Arles okazała się niemal zbawieniem. Teraz ryżowi farmerzy przyjeżdżają do nas i przekwalifikowują się na rybaków albo przyjmują każdą inną pracę. Wiele łodzi, które przetrwały, dokowało tutaj, w samym mieście. Przywożą owoce z Korsyki i Majorki, handlują z Barceloną i Sycylią. Przejęliśmy sporą część marsylskiego biznesu, chociaż widzę, że tamci szybko odzyskują rezon. Świat się zmienia! Wiesz, przedtem Aix miało uniwersytet, Marsylia — morze, a my — tylko te ruiny i turystów, którzy przyjeżdżali dla nich na jeden dzień. Turystyka to paskudny interes, nie jest odpowiednią pracą dla ludzkich istot. Czujesz się jak żywiciel pasożytów. Teraz jednak znowu żyjemy! — Francis był trochę pijany. — Hej, musisz wypłynąć ze mną łodzią i zobaczyć lagunę.