— Chciałbym.
Tej nocy Michel znowu zadzwonił do Mai.
— Musisz przyjechać. Odnalazłem bratanka, moją rodzinę.
Na Mai jego rewelacja nie zrobiła wrażenia.
— Nirgal wyprawił się do Anglii szukać Hiroko — odrzekła ostro. — Ktoś mu powiedział, że ją tam widział, więc natychmiast pojechał.
— Co takiego?! — krzyknął Michel, wstrząśnięty tą nagłą wzmianką o Hiroko.
— Och, Michelu. Wiesz, że to nie może być prawda. Ktoś nagadał Nirgalowi bzdur i tyle. To nie może być prawda, ale Nirgal zareagował natychmiast.
— Zrobiłbym to samo!
— Proszę, Michelu, bądź rozsądny. Jeden głupek wystarczy. Jeśli Hiroko w ogóle żyje, jest na Marsie. Ktoś po prostu chciał w ten sposób odsunąć Nirgala od negocjacji. Być może bez złych zamiarów. Wiesz, że Nirgal ma spory wpływ na ludzi, no i nie potrafi się w odpowiednim momencie ugryźć w język. Powinieneś do niego zadzwonić i kazać mu wracać. Może ciebie posłucha.
— Ja bym nie posłuchał, gdybym był na jego miejscu.
Michel zatracił się w myślach, próbując zdusić nagłą nadzieję, że Hiroko żyje. Akurat w Anglii. Gdziekolwiek. Hiroko, Iwao, Gene, Rya… cała grupa… jego rodzina. Jego prawdziwa rodzina. Wzruszył ramionami. Kiedy próbował opowiedzieć niecierpliwej Mai o rodzinnym spotkaniu w Arles, słowa uwiązły mu w gardle. Zrozumiał, że jego prawdziwa rodzina zniknęła cztery lata temu. W końcu, zdołał jedynie z siebie wykrztusić:
— Proszę, Maju, przyjedź.
— Wkrótce. Powiedziałam Saxowi, że wyjeżdżam natychmiast po zakończeniu rokowań. W ten sposób cała reszta zostanie na jego głowie, a on przecież ledwie mówi. To absurd. — Michel uważał, że przesadzała, w Bernie znajdował się pełny zespół dyplomatyczny, a Sax był na swój sposób absolutnym fachowcem. — Ale okay, zrobię to dla ciebie. Tylko przestań mnie popędzać.
W następnym tygodniu doczekał się przybycia Mai.
Michel wyjechał po nią na nową stację kolejową. Był zdenerwowany. Mieszkał z Mają w Odessie i Burroughs przez prawie trzydzieści lat, ale teraz, gdy wiózł ją do Awinionu, miał wrażenie, że obok niego siedzi nieznajoma osoba, mrużąca oczy starożytna piękność z trudnym do odczytania wyrazem twarzy i mówiąca po angielsku zgrzytliwymi, szybkimi zdaniami; opowiadała mu o wszystkim, co się zdarzyło w Bernie. Wynegocjowali z ONZ traktat, w którym Ziemia zagwarantowała Marsowi niezależność. W zamian mieszkańcy Czerwonej Planety zgadzali się przyjąć określoną liczbę emigrantów (nie więcej niż dziesięć procent marsjańskiej populacji rocznie), wysłać pewną ilość zasobów naturalnych oraz konsultować się w kwestiach dyplomatycznych.
— Jest dobrze, naprawdę dobrze.
Michel próbował się skoncentrować na jej nowinach, ale nie mógł. Maja mówiła, od czasu do czasu patrząc na migające obok ich samochodu budynki, lecz w słońcu i zapylonym wietrze wyglądały dość tandetnie i najwyraźniej nie zrobiły na niej wrażenia.
Z ciężkim sercem Michel podjechał jak najbliżej papieskiego pałacu w Awinionie, zaparkował i udali się na spacer wzdłuż wezbranej rzeki, obok mostu, który nie sięgał drugiego brzegu, potem na szeroką promenadę prowadzącą z pałacu w kierunku południowym, gdzie w cieniu starożytnych platanów kuliły się uliczne kafeterie. W jednej z nich zjedli obiad, a Michel skosztował oliwy z oliwek i cassisu, smakując je przez chwilę; równocześnie obserwował, jak jego towarzyszka siedząca na metalowym krześle odpręża się niczym kotka.
— Jest przyjemnie — zauważyła, a Michel się uśmiechnął.
Rzeczywiście. Wokół panował chłód i spokój, otaczał ich cywilizowany świat, a jedzenie i picie były niezwykle wykwintne. Jednak dla Michela smak cassisu ruszył lawinę wspomnień i emocje z poprzednich „wcieleń” zmieszały się z wrażeniami, które odczuwał obecnie, uwydatniając wszystko — kolory, materiały, dotyk metalowych krzeseł i smaganie wiatru. Niestety, Maja uważała cassis jedynie za cierpki alkoholowy napój z jagód.
Gdy Michel obserwował Maję, przyszło mu do głowy, że los związał go z partnerką jeszcze atrakcyjniejszą niż piękne Francuzki, które znał we wcześniejszym życiu. Maja była w jakimś sensie bardziej od nich niezwykła. A zatem Michelowi powiodło się na Marsie. Prowadził tam wspanialsze życie. To odczucie i nostalgia walczyły ze sobą w jego sercu, a przez ten czas Rosjanka — obojętna na szalejące w głowie Michela interferencyjne obrazy jego poprzednich (i aktualnego) żywotów — pochłonęła mnóstwo cassouleta, wina, serów, cassisu i kawy.
Rozmawiali lekko i o niczym. Maja była odprężona i dobrze się bawiła. Rozpierała ją radość własnych berneńskich osiągnięć. Nie spieszyło im się, nigdzie nie musieli iść. Michel patrzył na wszystko wokół z dziwnym żarem, jak gdyby połknął tabletkę megaendorfiny. A obserwując Maję, powoli sam zaczynał odczuwać zwykłe, normalne szczęście. Przeszłość, przyszłość — nigdy nie były rzeczywiste. Istniał tylko ten obiad pod platanami w Awinionie. Michel nie musiał myśleć o niczym innym.
— Tu jest tak cywilizowanie — oświadczyła Maja. — Od lat nie czułam podobnego spokoju. Teraz rozumiem, dlaczego ci to odpowiada.
Potem zaśmiała się, a Michel poczuł, jak idiotyczny uśmiech okrasza mu twarz.
— Nie chciałabyś ponownie zobaczyć Moskwy? — spytał zaciekawiony.
— Ach, nie. Nie chciałabym.
Odcięła się od jego pomysłu jak od niepotrzebnego w tym momencie intruza. Michel zastanawiał się, co czuła w związku z powrotem na Ziemię. Rodzima planeta nie była jej chyba zupełnie obojętna?
Dla pewnych osób dom był ważny, stanowił zbiór uczuć daleko wykraczający poza racjonalność, rodzaj sieci wysokiego napięcia lub pola grawitacyjnego, w którym osobowość danej jednostki przybiera geometryczny kształt. Inni natomiast uważali, że jest to tylko miejsce; ich własna osobowość wolna była od związków z nim; pozostawała taka sama niezależnie od tego, gdzie się znajdowała. Pierwszy typ mieszkał w Einsteinowskiej zakrzywionej przestrzeni domu, drugi — w Newtonowskiej absolutnej przestrzeni wolnej jaźni. Michel należał do typu pierwszego, Maja — do drugiego. Takie były fakty i nie warto było z nimi walczyć. Mimo to, Michel pragnął, aby Mai spodobała się Prowansja. Albo żeby chociaż zrozumiała, z jakich powodów on kocha swoją rodzinną krainę.
Kiedy wiec skończyli jeść, pojechali na południe przez Saint-Remy do Les Baux.
Maja spała podczas jazdy, a Michel nie czuł się urażony, może dlatego, że między Awinionem i Les Baux krajobraz składał się przeważnie z brzydkich przemysłowych budynków, rozproszonych na pokrytej pyłem równinie. Maja zresztą obudziła się dokładnie w odpowiednim momencie: gdy Michel wjeżdżał w wąską, krętą dróżkę, prowadzącą w górę fałdy w Alpilles do starej wioski na wzgórzu. Zatrzymał samochód na parkingu, a potem zaczęli się wspinać w kierunku wioski. Osada wyraźnie wyglądała na miejsce często odwiedzane przez turystów, ale jej główna, kręta uliczka była teraz bardzo cicha — wydawała się opuszczona — i bardzo malownicza. Najwidoczniej popołudnia spędzano tu w spokoju, oddając się sjeście. Na ostatnim łuku do szczytu wzgórza rozpościerał się otwarty teren w kształcie nierównego, pochyłego placu, a za nim widniały wapienne wypukłości wzgórza; każda z nich wyglądała jak wydrążona przez jakiegoś eremitę starożytna pustelnia, w której można się było ukryć przed Saracenami oraz wszystkimi innymi niebezpieczeństwami średniowiecznego świata. Na południu niczym złoty talerz połyskiwało Morze Śródziemne. Skały były żółtawe, a ponieważ na zachodnim niebie wisiał cienki welon spiżowych chmur, światło przyjmowało metaliczny, bursztynowy odcień. Michel i Maja czuli się, jak gdyby szli w żelu lat.