— Tak.
— Własna woda Marsa. Wszystkie te substancje lotne są jego własnymi substancjami.
— Z wyjątkiem azotu z Tytana.
— Tak, tak. Mówisz jak Sax.
— Daj spokój.
— Jesteście bardziej do siebie podobni, niż ci się zdaje. A wszystkie substancje lotne należą do Marsa.
— A zniszczenie powierzchni? Jest zrujnowana. Wszystko się zmieniło.
— To areologia. Albo areofania.
— To destrukcja. Powinniśmy byli spróbować żyć tutaj bez zmieniania czegokolwiek.
— Ale nie spróbowaliśmy. Teraz przed „czerwonymi” stoi zadanie utrzymania warunków w stanie maksymalnie zbliżonym do pierwotnego, w strukturze areofanii — projekcie stworzenia biosfery, która pozwala ludziom na swobodne życie na powierzchni, do pewnej wysokości. To właśnie oznacza teraz bycie „czerwonym”. Jest takich wielu. A ty się chyba martwisz, że jeśli się choć trochę zmienisz, nastąpi koniec „czerwieni”. Tyle że czerwień jest od ciebie większa. Pomogłaś ją zainicjować i zdefiniować, ale nigdy nie byłaś sama. Gdybyś była jedna jedyna, nikt by cię nie słuchał.
— I nie słuchali mnie!
— Niektórzy słuchali. Wielu. Ruch „czerwonych „będzie trwał niezależnie od tego, co zrobisz. Możesz się wycofać, stać się kimś zupełnie innym, możesz stać się cytrynowozielona, a „czerwień „to wszystko przetrwa. Może nawet stanie się jeszcze „czerwieńsza”, niż potrafisz sobie wyobrazić.
— Wyobrażam ją sobie jak najbardziej czerwoną.
— Wszystkie te alternatywy… Wybieramy jedną z nich i żyjemy według niej. Proces koadaptacji z planetą będzie trwał przez tysiące lat. Tyle że teraz jesteśmy tutaj. W każdym momencie powinnaś pytać: „Czego teraz brakuje?” i pracować nad akceptacją aktualnej rzeczywistości. To świętość, życie. Musisz sobie wyobrazić swoje życie na zewnątrz.
— Nie potrafię. Próbowałam, ale nie potrafię.
— Powinnaś wyjść i rozejrzeć się, naprawdę. Wybrać się na wędrówkę. Przyjrzeć się bardzo dokładnie. Rzucić okiem nawet na lodowe morza. Z wielką uwagą, l nie tylko. Na tym polega konfrontacja. Nie zawsze jest zła, jednak zawsze najpierw trzeba się wszystkiemu przyjrzeć, prawda? Rozpoznać warunki. Potem powinnaś pójść na wzgórza. Tharsis, Elysium. Wzniesienie się na pewną wysokość to wyprawa w przeszłość. Twoje zadanie polega na znalezieniu Marsa, który przetrwa wszystko. Cudowne, naprawdę. Nie możesz sobie wyobrazić, jak wiele osób nie ma przed sobą żadnego wspaniałego zadania. Masz szczęście, że ci się trafiło.
— A ty?
— Co ja?
— Jakie jest twoje zadanie?
— Moje?
— Tak, twoje.
— …Nie jestem pewien. Szczerze powiem, że zazdroszczę ci twojego. Moje zadania są… nieco bezładne. Pomóc Mai i sobie. I reszcie z nas. Pogodzenie… Chciałbym odnaleźć Hiroko…
— Przez tak długi czas byłeś naszym psychiatrą.
— Tak.
— Ponad sto lat.
— Tak.
— I nigdy nie osiągnąłeś żadnych rezultatów.
— No cóż… Chciałbym myśleć, że trochę pomogłem.
— Ale to nie przychodzi ci w sposób naturalny.
— Może i nie.
— Sądzisz, że ludzie zaczynają się interesować psychologią, ponieważ mają kłopoty z własną psychiką?
— Tak się potocznie twierdzi.
— Nikt jednak nie był nigdy dla ciebie psychiatrą.
— Och, mam swoich terapeutów.
— Pomocni?
— Tak! Naprawdę pomocni. Bardzo pomocni. To znaczy… robili, co mogli.
— Jednak nie znasz swojego zadania.
— Nie. To znaczy… Chcę pojechać do domu.
— Do jakiego domu?
— W tym sęk. Trudno, kiedy się nie wie, gdzie jest dom, prawda?
— Tak. Sądziłam, że zostaniesz w Prowansji.
— Nie, nie. To znaczy, Prowansja jest moim domem, ale…
— Ale teraz wracasz na Marsa.
— Tak.
— Zdecydowałeś się wrócić.
— …Tak.
— Nie wiesz, co robisz, prawda?
— Nie. Ale ty wiesz. Wiesz, gdzie znajduje się twój dom. Masz go i to jest cenne! Powinnaś o tym pamiętać, nie powinnaś odrzucać takiego daru lub myśleć, że stanowi ciężar! Jeśli tak uważasz, jesteś niemądra! To dar, niech cię szlag, drogi, drogocenny dar, czy mnie rozumiesz?
— Muszę to sobie przemyśleć.
Ann wyjechała z kryjówki roverem meteorologicznym z ubiegłego stulecia — wysokim kwadratowym pojazdem z luksusowym pudełkowym przedziałem kierowcy na wierzchołku. Maszyna niewiele się różniła od przedniego członu ekspedycyjnego rovera, którym Ann wyprawiła się po raz pierwszy na biegun północny z Nadią, Phyllis, Edmundem i George’em. A ponieważ od tego czasu spędziła tysiące dni w takich pojazdach, początkowo miała wrażenie, że udaje się na kolejną, zwykłą, typową dla siebie wycieczkę.
Jechała na północny wschód, w dół kanionu, aż znalazła się w korycie małego, nie nazwanego kanału przy sześćdziesiątej długości areograficznej, pięćdziesiąt trzy stopnie na północ. Dolinę tę wyrzeźbił podczas późnej Epoki Amazońskiej wybuch małej formacji wodonośnej, spływającej wcześniej uskokiem rowu tektonicznego po niskich zboczach Wielkiej Skarpy. Niszczące działanie powodzi ciągle jeszcze było widoczne na stożkach ścian kanionów i w soczewkowatych wyspach skały macierzystej na dnie kanału.
Kanału, który teraz biegł na północ do lodowego morza.
Ann wysiadła z pojazdu ubrana w watowany skafander przeciwwiatrowy, maskę dwutlenkowowęglową, gogle i ogrzewane buty. Powietrze było rzadkie i chłodne, chociaż na północy panowała teraz wiosna — był Ls dziesięć, w M-roku pięćdziesiątym trzecim. Było zimno i wietrznie, nierówne linie dużych niskich chmur pędziły na wschód. Ann pomyślała, że albo nastąpi epoka lodowcowa, albo — jeśli „zielonym” uda się jej zapobiec — rok bez lata, tak jak 1810 na Ziemi, kiedy eksplozja wulkanu Tambori spowodowała znaczne ochłodzenie powietrza.
Ann szła brzegiem nowego morza. Leżało u podnóża Wielkiej Skarpy, na Tempe Terra, pasie starożytnych wyżyn sięgających daleko na północ. Tempe uniknęła typowego dla północnej półkuli strippingu prawdopodobnie dzięki temu, że znajdowała się mniej więcej naprzeciwko punktu Wielkiego Uderzenia, które (zgadzała się co do tego większość areologów) miało miejsce w pobliżu Hrad Vallis, ponad Elysium. Stąd potrzaskane wzgórza, wznoszące się obecnie nad pokrytą lodem wodą. Skały przypominały powierzchnię pluskającego gwałtownie czerwonego morza, lód natomiast wyglądał jak preria w środku zimy. „Tutejsza woda, która płynęła kiedyś po powierzchni” — powiedział Michel. Ann nie była tego taka pewna. Czuła się rozbita i zmieszana, w myślach miała zamęt — to było szaleństwo, lecz równocześnie wcale nim nie było. Ann znała różnicę. Szum i lament wiatru nie mówiły do niej tonem wykładowcy Massachusetts Institute of Technology; nie dusiła się, gdy próbowała oddychać. Nie była wariatką. Po prostu jej myśli pędziły trochę szybciej, myśli wydawały się krótkie, fragmentaryczne i nie sposób ich było przewidzieć — niczym stado ptaków widoczne teraz ponad lodem, przesuwające się zygzakami po niebie w wiejącym z zachodu silnym wietrze. Ach, czuła, jak jej ciało smaga ten sam wiatr, jak ją pcha… Nowe gęste powietrze jak wielka zwierzęca łapa…