Выбрать главу

Ann przejechała garbate podnóże Krateru Timoszenki, zagrzebanego od północy przez najbardziej południowe fale lawy z Coriolanusa, największego z licznych małych wulkanów w Tempe. Tutaj ziemia była intensywnie pokryta dołami; śnieg spadł, stopniał, potem ponownie zamarzł w tysiącach zlewiskowych basenów. Powierzchnia opadała w rozmaitych charakterystycznych wzorcach zmarzlinowych: pasmach wielobocznych kamyków, koncentrycznym usypisku kraterowym, pingach, soliflukcyjnych pasmach na stokach. W każdym zagłębieniu znajdował się zatkany lodem staw albo kałuża. Tak, ziemia się topiła.

Na słonecznych, na południowych zboczach, wszędzie, gdzie było choć trochę ochrony przed wiatrem, ponad poszyciem mchu, trawą i krzewami rosły drzewa. W wypełnionych słońcem kotlinach znajdowały się krummholzowe karłowate drzewka, sękate i iglaste; w zacienionych kotlinach leżał tylko brudny śnieg i firn. Zniszczono tak duże połacie lądu! Pozostała porozrywana ziemia, niby pusta, a jednak nie pusta, bowiem wszystko — skały, lód i bagnista łąka — pokryte było rzędami potrzaskanych niskich pasm. W popołudniowym cieple znikąd napływały chmury, a ich cienie kładły się na powierzchni, stanowiąc dodatkowy zbiór plam. Kraina stanowiła niezwykłą mieszaninę czerwieni, czerni, zieleni i bieli; Tempe Terra z pewnością nie można było zarzucić monotonii.

Pod gwałtownie poruszającymi się cieniami chmur teren był absolutnie nieruchomy, aż pewnego wieczoru w ciemnościach zamajaczyło za głazem jakieś białe cielsko. Serce Ann zadrżało, ale po chwili biała plama zniknęła.

Ann chyba jednak coś widziała, ponieważ później, tuż przed zapadnięciem całkowitego zmroku, usłyszała stukanie do drzwi. Jej serce znowu się zatrzęsło niczym rover na resorach. Podbiegła do okna, wyjrzała. Postaci w kolorze skały, machające rękoma. Ludzkie istoty.

To była mała grupa „czerwonych” ekotażystów. Gdy Ann zaprosiła ich do środka, oświadczyli, że rozpoznali jej rover z opisu otrzymanego od ludzi w kryjówce w Tempe. Mieli nadzieję, że się z nią spotkają, i teraz bardzo się cieszyli — śmiali się, rozmawiali, kręcili po kabinie, starali się przypadkowo dotknąć Ann. Byli mtodymi, wysokimi tubylcami z kamiennymi kłami i bystro połyskującymi oczyma; niektórzy pochodzili z Bliskiego Wschodu, inni mieli białą skórę, jeszcze inni — czarną. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych. Ann rozpoznała ich z Pavonis Mons, nie poszczególne osoby, ale jako grupę; młodzi fanatycy. Znowu poczuła dreszcz.

— Dokąd się udajecie? — spytała.

— Do Zatoki Botanicznej — odparła młoda kobieta. — Jedziemy usunąć laboratoria Whitebooka.

— I Stację Boone’a — dodała inna.

— Ach, nie — wyrwało się Ann.

Młodzi zamilkli i wpatrzyli się w nią z uwagą. Jak Kasei i Dao w Lastflow.

Ann zaczerpnęła oddechu. Próbowała wymyślić odpowiedź. Tubylcy bacznie ją obserwowali.

— Byliście w Sheffield? — spytała.

Pokiwali głowami. Domyślali się, co ma na myśli.

— W takim razie powinniście już wiedzieć — powiedziała powoli. — Bez sensu jest tworzenie czerwonego Marsa, doprowadzając do przelewu krwi na planecie. Musimy znaleźć inny sposób. Nie możemy odzyskać planety, zabijając ludzi. Nie powinniśmy nawet zabijać zwierząt, niszczyć roślin ani wysadzać w powietrze maszynerii. Nie będzie z tego żadnego pożytku. Destrukcja, która nie przemawia do ludzi, rozumiecie? Nikogo w ten sposób nie nawrócimy. Wielu się od nas odwraca. Im częściej podejmujemy takie działania, tym bardziej wszyscy stają się „zieloni”. Czyli oddalamy się od naszego celu. A jeśli wiemy o tym i nadal walczymy, stosując identyczne metody, wówczas zdradzamy nasz cel. Rozumiecie? Kierujemy się emocjami, ponieważ jesteśmy zagniewani. A może dla dreszczyku ryzyka. Trzeba znaleźć inny sposób.

Młodzi patrzyli na nią. Nie rozumieli jej, byli zakłopotani, wstrząśnięci i nastawieni pogardliwie. Niemniej jednak słuchali. Mówiła do nich przecież Ann Clayborne.

— Nie mam pewności, jaki jest inny sposób — ciągnęła. — Nie potrafię wam tego przedstawić. Sądzę, że… musimy zacząć pracować. Stworzyć coś w rodzaju czerwonej areofanii. Areofanię zawsze, od samego początku, uważano za światopogląd „zielonych”, chyba dlatego, że zdefiniowała go Hiroko. Ona powołała go do życia. Z tej przyczyny też zawsze mieszano go z viriditas. Nie ma jednak powodu, by nie zmienić tego stanu rzeczy. Jeśli chcemy coś osiągnąć, musimy od tego zacząć. Stworzyć nasz własny „czerwony” sposób wielbienia tej planety i zarazić nim innych. Czerwień pierwotnej planety musi się stać przeciwwagą wobec viriditas. Trzeba podbarwić tę zieleń, aż zmieni się w inny kolor, taki, jaki mają niektóre kamienie: jaspis lub żelazowy serpentyn. Takie jest moje zdanie. Może trzeba będzie zabrać ludzi w teren, gdzieś wysoko i pokazać im, o co nam chodzi. Może trzeba będzie zaludnić planetę i wprowadzić wszędzie prawo posiadania i zarządzania ziemią. Staniemy się mieszkańcami danego obszaru i wszyscy będą musieli nas słuchać. Wprowadzimy też prawa dla wędrowców, areologów, nomadów. Takie znaczenie nadamy słowu „areoformowanie”. Rozumiecie?

Ann umilkła. Młodzi tubylcy nadal byli skupieni, choć patrzyli na nią z lekkim niepokojem; może jej wywód ich zmartwił.

— Mówiliśmy o tych sprawach wcześniej — odezwał się w końcu młody mężczyzna. — Są ludzie, którzy się tym zajmują. Czasami im pomagamy. Sądzimy jednak, że czynny opór nieodłącznie się wiąże z walką. A jeśli nie będziemy walczyć, zostaniemy zmiażdżeni. „Zieloni” zaleją wszystko.

— Nie stanie się tak, gdy podbarwimy ten świat. Zaczniemy od środka, także od ich serc. Ale sabotaż, morderstwo… nie, takie działania powodują tylko wzrost poparcia dla „zieleni”, wierzcie mi. Długo walczyłam waszą metodą i zaobserwowałam, że ludzie się od nas odsuwają. Skoncentrujcie się na życiu, a staniecie się silniejsi.

Młody mężczyzna nie wydawał się przekonany.

— Tylko dlatego dali nam sześciokilometrowy limit, że przeraziły ich nasze akcje, byliśmy przecież napędową siłą rewolucji. Gdyby nie nasza walka, metanarodowcy nadal by rządzili.

— To był inny przeciwnik. Walczyliśmy wówczas z Ziemianami, więc nasze działania robiły wrażenie na marsjańskich „zielonych”. Ale skoro teraz walczymy z nimi, nie podoba im się to, są wściekli i stają się jeszcze bardziej „zieloni”.

Wszyscy siedzieli w milczeniu, zamyśleni, może przygnębieni.

— Co więc robimy? — spytała siwowłosa kobieta.

— Pojedźcie na jakiś zagrożony teren — zasugerowała Ann. Wskazała za okno. — Możecie działać tu. Albo gdzieś blisko sześciokilometrowej granicy. Osiądźcie tam, załóżcie miasto i uczyńcie je pierwotnym azylem. Stwórzcie cudowne miejsce! Zacznijmy od gór.

W ponurym skupieniu rozważali jej słowa.

— Albo pojedźcie do miast, załóżcie grupy turystyczno-krajoznawcze, zdobądźcie legalne fundusze. Pokażcie ludziom okolicę. Zaskarżcie wszystkie negatywne zmiany, które dostrzeżecie.

— To brzmi strasznie — zauważył młody mężczyzna, potrząsając głową.

— Tak — powiedziała Ann. — Trzeba wykonać paskudną robotę. Ale musimy ich zdobyć także od środka. Wtargnąć do ich świata.

Tubylcy nadal mieli markotne miny. Jeszcze przez jakiś czas siedzieli i rozmawiali na ten temat — jak żyją teraz, a jak chcieliby żyć. Co zrobić, aby osiągnąć upragniony stan. O tym, że po wojnie nie można już żyć po partyzancku. I tak dalej. Dyskusji towarzyszyły głośne westchnienia, trochę łez, wzajemne obwiniania się i słowa zachęty.