Выбрать главу

Zatem miasta te zawsze będą się znajdować pod namiotem! Lecz dzięki kablowi (Ann teraz go nie widziała) wbijającemu się w Sheffield, z pewnością nadal nie przestaną się rozwijać, aż powstanie jedno wielkie namiotowe miasto całkowicie opasujące kalderę. Bez wątpienia wówczas budowniczowie pokryją namiotem samą kalderę i zaludnią całą jej kolistą powierzchnię, dodając miastu około półtora tysiąca kilometrów kwadratowych. Chociaż… Kto chciałby mieszkać w takiej dziurze? Podobnie jest na dnie moholu, gdy skalne ściany wznoszą się wokół, jak w jakiejś zaokrąglonej, pozbawionej dachu katedrze… Może niektórym osobom odpowiadałoby takie miejsce. Przecież bogdanowiści latami mieszkali w moholach… Posadzić lasy, zbudować górskie szałasy albo apartamenty z wygiętymi w łuki balkonowymi loggiami, wyciąć schody w skalnych stokach, zainstalować przezroczyste windy, które przez cały dzień będą jeździły w górę i w dół… dachy, szeregowe domy, drapacze chmur sięgające aż do stożka, lądowiska śmigłowców na płaskich krągłych dachach, tory magnetyczne, autostrady powietrzne… Och, tak, cały wierzchołek Pavonis Mons, całą kalderę mogłoby pokryć wielkie światowe miasto, które stale by się rozwijało, rosnąc jak grzyb na każdej skale w Układzie Słonecznym. Miliardy ludzi, biliony ludzi, tryliony… wszyscy zaznający nieśmiertelności…

Ann potrząsnęła głową. Jej myśli biegły chaotycznie. Radykałowie w Lastflow nie mieli z nią nic wspólnego, właściwie nie… ale gdyby im się udało, szczyt Pavonis, podobnie jak wiele innych miejsc na Marsie, stałby się częścią wielkiego światowego miasta. Skupiła się na tej myśli, spróbowała ją poczuć; strach przed symetryczną budową, miłość do skały, której twardość wyczuwała siedząc… Stopy Ann zwisały nad krawędzią skalnej ławy, kopnęła obcasami w bazalt. Gdyby rzuciła kamień, spadałby pięć tysięcy metrów. Nie mogła się skoncentrować. Nie potrafiła poczuć. Coś w niej skamieniało. Była taka odrętwiała… od tak dawna. Głęboko odetchnęła, potrząsnęła głową, podciągnęła stopy znad krawędzi i wróciła na górę do rovera.

Śnił jej się długi wybieg. Osuwisko toczyło się przez powierzchnię Melas Chasma, prawie ją uderzało. Wszystko wokół miało wygląd surrealistycznie klarowny. Znowu przypomniała sobie Simona, znowu jęknęła i odeszła od małej dajki, zaczęła się poruszać, uspokajając nieżyjącego mężczyznę, który tkwił w jej wnętrzu. Czuła się strasznie. Ziemia wibrowała…

Obudziła się; miała wrażenie, że siłą woli uciekła, odbiegła — lecz okazało się, że za ramię ciągnie ją czyjaś ręka.

— Ann, Ann, Ann.

To była Nadia. Kolejna niespodzianka. Zdezorientowana Ann usiłowała się podnieść.

— Gdzie jesteśmy?

— Pavonis, Ann. Rewolucja. Musiałam cię obudzić, ponieważ „czerwoni” Kaseia ostatecznie się pokłócili z sheffieldskimi „zielonymi”.

Teraźniejszość przetoczyła się przez Ann jak osuwisko z jej snu. Wyszarpnęła się z uścisku Nadii, po czym chwyciła ją za koszulę.

— Mój rover nie był zamknięty?

— Włamałam się.

— Ach, tak. — Wstała. Ciągle była jeszcze nieco zaspana, lecz powoli zaczynała przypominać sobie sytuację i jej zdenerwowanie rosło. — No więc, co się takiego stało?!

— Wystrzelili pociski w kabel.

— Naprawdę?! — Zdanie to rozbudziło ją niemal całkowicie. — I?

— Nie udało się. Systemy obronne kabla unieszkodliwiły je. Mają tam teraz sporo dobrego sprzętu i z radością go wypróbowali. Teraz jednak „czerwoni” wjechali do Sheffield od zachodu i odpalają kolejne rakiety. Siły ONZ na Clarke’u zrzucają bomby na pierwsze wyrzutnie umiejscowione na Ascraeusie i odgrażają się, że zbombardują wszystkie zbrojne siły na Marsie. Od dawna się do tego palili. „Czerwonym” oczywiście się zdaje, że sytuacja wygląda jak w Burroughs i są gotowi do walki. Dlatego przejechałam po ciebie. Słuchaj, Ann… Wiem, że sporo się kłóciłyśmy. Nie byłam zbytnio… no wiesz, cierpliwa, ale zrozum, że tym razem przesadzili. Wszystko, co stworzyliśmy, może runąć w każdej chwili… ONZ uzna, że tu panuje anarchia, przylecą z Ziemi i znowu spróbują nas przejąć.

— Gdzie są „czerwoni”? — wychrypiała Ann.

Włożyła spodnie i poszła do łazienki. Nadia podążyła za nią, bez żenady wchodząc do środka. Ann zaskoczyło jej zachowanie: może w Underhill coś takiego wydawało się na porządku dziennym, ale to było bardzo, bardzo dawno temu. A teraz Nadia po prostu weszła za nią do łazienki i gadała jak szalona, podczas gdy Ann myła twarz, a potem usiadła na sedesie i zaczęła siusiać.

— Bazę nadal mają w Lastflow, teraz jednak zajmują się rozcinaniem torów magnetycznych na stożku i do Kairu, walczą w zachodnim Sheffield i wokół „gniazda”. „Czerwoni” walczą z „zielonymi”…

— Tak, tak.

— Więc, porozmawiasz z twoimi, powstrzymasz ich?

Nagle Ann zdenerwowała się.

— Sama ich do tego skłoniłaś! — krzyknęła Nadii w twarz. Rosjanka cofnęła się do drzwi, a Ann wstała, zrobiła ku niej krok i podciągnąwszy spodnie, krzyczała w kółko: — Ty i twoje głupie terraformowanie, wszystko jest zielone, zielone, zielone, zielone… Najmniejszej szansy na kompromis! To twoja wina, tak samo jak ich, ponieważ zupełnie stracili nadzieję!

— Może i tak — powiedziała twardo Nadia. Najwyraźniej nie dbała o coś, co należało jej zdaniem do przeszłości i nie miało znaczenia. Machnęła ręką, wyrażając lekceważenie, i spytała z naciskiem: — Ale spróbujesz?

Ann popatrzyła na upartą, starą przyjaciółkę, która w tej chwili wyglądała niemal młodo, zaniepokojona, absolutnie skupiona i bardzo ożywiona.

— Zrobię, co będę mogła — odparła ponuro. — Tyle że z tego, co mówisz, wnoszę, że jest już za późno.

Rzeczywiście tak było. Obóz roverowy, w którym Ann zatrzymała się poprzednio, był pusty, a kiedy zaczęła stukać w komputer na nadgarstku i dzwonić po całej planecie, nie otrzymywała odpowiedzi. Zostawiła Nadię i innych stłoczonych w kompleksie magazynowym na wschodnim Pavonis i pojechała roverem do Lastflow, mając nadzieję, że znajdzie tam któregoś z przywódców. Jednak w Lastflow nie było już „czerwonych” i nikt z mieszkańców nie wiedział, dokąd pojechali. Na stacjach i przed oknami kafeterii stali ludzie, oglądając telewizję, jednak na ekranach nie było wiadomości dotyczących walk, nawet na Mangalavidzie. Ponuremu nastrojowi Ann zaczęła towarzyszyć rosnąca rozpacz; chciała coś zrobić, lecz nie wiedziała jak. Znowu spróbowała dzwonić przez naręczny komputer i zaskoczona spostrzegła, że na prywatnym kanale pojawił się Kasei. Jego twarz na małym ekranie wstrząsająco przypominała oblicze Johna Boone’a, tak bardzo, że zmieszana Ann początkowo nie usłyszała słów. Kasei wyglądał na bardzo szczęśliwego. Cały John!

— …Musieliśmy to zrobić — mówił. Ann usiłowała sobie przypomnieć, czy zadała mu jakieś pytanie. — Jeśli czegoś nie zrobimy, rozedrą nasz świat na strzępy. Zrobią sobie ogród, aż do samych wierzchołków wielkiej czwórki wulkanów.

Jego stwierdzenie tak bardzo odzwierciedlało myśli Ann, że niemal doznała szoku, niemniej jednak starała się skoncentrować na faktach i powiedziała:

— Każde działanie powinniśmy poddać dyskusji, Kasei, w przeciwnym razie wywołamy wojnę domową.

— Stanowimy mniejszość, Ann. Dyskutanci nie dbają o mniejszości.

— Nie jestem tego taka pewna. Musimy popracować nad sprawą. A nawet jeśli decydujemy się na aktywny ruch oporu, nie trzeba od razu posuwać się tak daleko. Marsjanie nie muszą zabijać Marsjan.