— Tak, jedź ze mną zajmować się hydrauliką — powiedziała do Arta i uściskała go mocno, tak mocno, jak gdyby chciała w ten sposób skorzystać z jego szczęścia. Gdy się odsunęła, dostrzegła, że oczy Arta znowu są szeroko otwarte z zaskoczenia, tak jak wtedy, gdy trzymał jej mały palec.
Mimo postanowienia o wyjeździe, Nadia z racji pełnionej funkcji na razie nie mogła wyjechać — stale zatrzymywała ją praca związana z „przekształceniem” starego porządku w nowy. Niemieccy imigranci chcieli zbudować nowe portowe miasto pod nazwą Blochs Hoffnung na półwyspie, który rozgraniczał na dwie części Morze Północne, a potem wykopać szeroki kanał przez półwysep. Ekotażyści „czerwonych” sprzeciwiali się temu planowi, więc wysadzili w powietrze biegnący przez półwysep tor magnetyczny oraz tor prowadzący na szczyt Biblis Patera, dając wszystkim do zrozumienia, że i ten im się nie podoba. Ekopoeci w Amazonii chcieli rozpocząć masowe wypalania lasów, a ekopoeci w Kasei — usunąć las ogniowy, który Sax posadził w wielkim łuku doliny (była to pierwsza petycja, która uzyskała jednomyślne poparcie GSE). „Czerwoni” mieszkający wokół Białej Skały — czystobiałego płaskowzgórza o szerokości osiemnastu kilometrów — chcieli ją ogłosić „rezerwatem karni” i zabronić do niej dostępu. Sabishiiański zespół projektantów zalecał zbudowanie nowej stolicy na wybrzeżu Morza Północnego przy zerowej długości areograficznej, w pobliżu głębokiej zatoki. Na Nowym Clarke’u pojawiało się coraz więcej osób, które podejrzanie przypominały przedstawicieli sił bezpieczeństwa metanarodowców. Technicy z Da Vinciego pragnęli przejąć kontrolę nad marsjańską przestrzenią, powołując się na nie istniejącą agencję globalnego rządu. Senzeni Na próbowało zapełnić mohol. Chińczycy prosili o zgodę na budowę nowej windy kosmicznej, która byłaby przymocowana w pobliżu Krateru Schiaparellego i ułatwiałaby przybywanie nowych emigrantów z Chin i innych krajów. Ziemian było z każdym miesiącem coraz więcej.
Nadia zajmowała się wszystkimi tymi sprawami podczas półgodzinnych spotkań według planu sporządzonego przez Arta. Każdy dzień przypominał poprzedni. Coraz trudniej było jej oddzielić sprawy pilne od mniej ważnych. Chińczycy z pewnością zalaliby Mars imigrantami, gdyby im choć trochę pofolgować… „Czerwoni” ekotażyści zachowywali się coraz bardziej skandalicznie; grozili nawet samej Nadii. Gdy Rosjanka opuszczała dyskretnie strzeżone mieszkanie, towarzyszyła jej eskorta. Lekceważyła jednak niebezpieczeństwo i dalej wykonywała swą pracę: rozwiązywała kwestie sporne oraz rozmawiała z członkami rady, aby w przypadku głosowania nad interesującymi ją sprawami zawsze mieć po swojej stronie większość. Utrzymywała przyjazne stosunki z Zeykiem i Michaiłem, a nawet z Marion, choć z Ariadnę nie potrafiła się porozumieć. Była to przykra lekcja, zwłaszcza że Nadia musiała ją przeżyć po raz wtóry. Uczyła się jednak szybko.
Rosjanka pracowała więc, a równocześnie przez cały czas chciała wyjechać z Pavonis. Art widział, jak jej cierpliwość maleje z każdym dniem, a Nadia w kontaktach z nim dostrzegała, jak sama się zmienia — stawała się kapryśna, gderliwa, władcza. Niestety, nie potrafiła nic na to poradzić. Po spotkaniach z ludźmi lekkomyślnymi lub zacofanymi z ust Nadii płynęły często potoki zjadliwych i obraźliwych słów; wypowiadała je mocnym, niskim, złorzeczącym głosem, który w widoczny sposób szokował Arta. Przychodziły do niej delegacje osób żądających zniesienia kary śmierci, prawa do budowy w kalderze Olympus Mons albo ósmego miejsca w radzie wykonawczej. Kiedy za kimś takim zamykały się drzwi, Nadia mówiła na przykład:
— Wyobraź sobie, była u mnie grupa pieprzonych idiotów, głupich kretynów, którzy nigdy nawet nie pomyśleli o innych ludziach, którym nigdy nie przyszło do głowy, że odbieranie czyjegoś życia podważa własne prawo do istnienia.
I tak dalej.
Nowa policja pojmała grupę „czerwonych” ekotażystów, którzy znowu próbowali wysadzić w powietrze „gniazdo” i podczas akcji zabili wartownika. Nadia wydała najsurowszy wyrok, jaki istniał:
— Stracić ich! — krzyknęła. — Zabijesz kogoś, a sam tracisz prawo do życia! Straćcie ich albo wygnajcie z Marsa… Niech zapłacą w sposób, który będzie ostrzeżeniem dla pozostałych „czerwonych”.
— No cóż — odrzekł niepewnie Art. — No wiesz, mimo wszystko…
Nadia jednak nie potrafiła się uspokoić. Jej gniew osłabł, dopiero gdy się wykrzyczała. Art widział, że za każdym razem jej wybuchy są coraz dłuższe.
Sam również trochę się zdenerwował i doradził Nadii, żeby zainicjowała kolejną konferencję podobną tamtej w Sabishii i tym razem postarała się wziąć udział. Nadia uznała, że skłonienie rozmaitych organizacji, by zajęły się jedną sprawą, nie jest prawdziwym budowaniem, ale całkiem niezłym pomysłem.
Debata w Kairze zwróciła zainteresowanie Rosjanki na cykl hydrologiczny i problemy rodzące się wraz z topnieniem lodu. Sądziła, że gdyby mieszkańcy Marsa potrafili stworzyć choćby w przybliżeniu właściwy plan dla cyklu wodnego, wówczas można by znacznie zredukować konflikty związane z wodą. Nadia więc wybrała ten temat dla nowej konferencji.
Ostatnio, coraz więcej problemów o zasięgu globalnym lubiła omawiać z Saxem Russellem. Lecący z Ziemi podróżnicy znajdowali się już bardzo blisko, toteż opóźnienie transmisyjne było zerowe, rozmowy wyglądały niemal „normalnie”. Nadia zaczęła spędzać wieczory na dyskusjach z Saxem poświęconych terraformowaniu. W trakcie tych rozmów Russell kilkakrotnie ją zaskoczył, ponieważ wypowiadał całkowicie odmienne opinie, niż się spodziewała. Najwyraźniej zmieniał się.
— Chcę utrzymać świat w stanie dzikim — oświadczył pewnego wieczoru.
— Co masz na myśli? — spytała.
Miała zaintrygowaną minę, jak zwykle gdy intensywnie myślała. Zanim Sax odpowiedział, minęło o wiele więcej czasu, niż wynosiło transmisyjne opóźnienie.
— Mnóstwo spraw. To skomplikowane. Jednak… Znaczy… Tak bardzo, jak to tylko możliwe, chcę zachować pierwotny krajobraz.
Słysząc takie słowa z ust Russella, Nadia ledwie mogła powstrzymać śmiech.
— Co cię tak rozbawiło? — spytał Sax.
— Och, nic. Po prostu mówisz jak… no, nie wiem, jak niektórzy przedstawiciele „czerwonych”. Albo mieszkańcy Christianopolis… Niby nie należą do ugrupowania, a jednak w ubiegłym tygodniu słyszałam od nich prawie takie samo stwierdzenie. Chcieli chronić krajobraz dalekiego południa. Pomogłam im zorganizować konferencję, na której rozmawiali o południowych działach wodnych.
— Zdawało mi się, że pracujesz nad gazami oranżeriowymi?
— Nie pozwalają mi tu pracować, muszę być prezydentem. Zamierzam jednak pojechać na tę konferencję.
— Dobry pomysł.
Japońscy osadnicy w Messhi Hoko (co znaczy „poświęcenie dla dobra grupy”) stanęli przed radą wykonawczą i zażądali, by przeznaczyć większą ilość gruntu i wody dla ich namiotu położonego wysoko na południowym Tharsis. Nadia spotkała się z nimi, a potem poleciała z Artem daleko na południe, do Christianopolis.