Równocześnie stawała się coraz bardziej bezwzględna. Często spierała się z Ariadne, a kiedy przypominała sobie skruchę, towarzyszącą jej po pierwszej kłótni z młodą minojką, uznawała wyrzuty sumienia za reakcję absurdalnie przesadną. Nadia stawała się z każdym dniem twardsza dla osób, które ją denerwowały, na kolejnych spotkaniach reagowała coraz ostrzej, rozmyślnymi mikrowybuchami brutalności, które naprawdę bardzo skutecznie skłaniały ludzi do podporządkowania się. W gruncie rzeczy, im mniej powstrzymywała te wybuchy gniewni i pogardy, tym niezawodniej potrafiła je kontrolować i wykorzystywać. Posiadała władzę i ludzie o tym wiedzieli; tyle że ta władza była „żrąca”, a także — w wielu znaczeniach tego słowa — potężna. Rosjanka prawie już nie»niewała z powodu własnego postępowania wyrzutów sumienia, uważała wręcz, że większość osób zasłużyła sobie na złe traktowanie. Sądzili, że znaleźli nieszkodliwą, starą babuszkę, która spokojnie posiedzi w dużym fotelu, podczas gdy oni zajmą się swoimi gierkami; tyle że ten duży fotel był tronem i „niech będę przeklęta, jeśli przejdę przez całe to gówno, nie wykorzystując władzy, aby spróbować dostać to, co chcę”, mówiła sobie.
Teraz coraz rzadziej zastanawiała się nad paskudnym charakterem swej pracy, jeśli jednak zdarzało jej się zamyślić po szczególnie ciężkim dniu, siadała w fotelu i prawie płakała, chora z odrazy. A upłynęło dopiero siedem miesięcy z trzech M-lat. Jaka będę, gdy skończy się kadencja?, pytała. Już się przyzwyczaiła do władzy; do tamtego czasu może nawet ją polubi.
Art, zmartwiony tym wszystkim, przy śniadaniu patrzył na nią z ukosa ponad talerzem.
— No cóż — stwierdził któregoś dnia, gdy zwierzyła mu się ze swych niepokojów — władza to władza. — Jesteś pierwszym prezydentem Marsa, więc w jakiś sposób definiujesz ramy tego urzędu. Może powinnaś zadeklarować, że zamierzasz pracować co drugi miesiąc, a pozostałe sprawy pozostawić personelowi. Coś w tym rodzaju.
Nadia spojrzała na niego z ustami pełnymi grzanki.
Później, w tym samym tygodniu opuściła Sheffield i pojechała znowu na południe, gdzie przyłączyła się do karawany osób, które jeździły od krateru do krateru i instalowały systemy drenażowe. Kratery nieco się różniły, zasadniczo jednak sprawa była prosta — należało kopać z podnóża krateru pod odpowiednim kątem, a następnie skierować do pracy roboty. Von Karmana, Du Toita, Schmidta, Agassiza, Heaviside’a, Bianchiniego, Laua, Chamberlina, Stoneya, Dokuczajewa, Trumplera, Keelera, Charliera, Suesski i tak dalej — karawana zgłębiła wszystkie te i wiele innych, nie nazwanych, chociaż kratery otrzymywały nieoficjalne nazwy jeszcze szybciej, niż ludzie wiercili w ich podłożach: Osiemdziesiąty Piąty Południowy, Zbyt Ciemny, Nadzieja Głupca, Szanghaj, Tutaj Spała Hiroko, Fouriera, Cole’a, Proudhona, Bellamy’ego, Hudsona, Trans, Czterdziestego Siódmego Ronina, Makoto, Kino Doku, Ka Ko, Mondragon. Podróż od jednego krateru do następnego przypomniała Nadii jej wycieczki wokół południowej czapy polarnej podczas „okresu podziemnego”; tyle że teraz cała wyprawa odbywała się pod gołym niebem, mijały kolejne prawie pozbawione nocy dni w samym środku lata, a zespół pracowników cieszył się słońcem i jaskrawym światłem odbitym od kraterowych jezior. Podróżowali przez nierówne zamarznięte bagna połyskliwe od rozświetlonej słońcem topniny i łąkowej trawy; w świetle pojawiał się rdzawo-czarny skalny krajobraz — pierścień po pierścieniu, pasmo po paśmie. Zgłębiali powierzchnie kraterów, kładli wododziałowe rury i mocowali do czerparek fabryki gazów oranżeriowych wszędzie, gdzie w skale znajdowały się pokłady gazów.
Jednak niewiele z tych czynności Nadia mogłaby nazwać pracą. Tęskniła za dawnymi czasami. Obsługa buldożera nie była już wówczas oczywiście pracą ręczną, ale trzeba się było do niej przygotować i posiadać zdolności manualne; wymagała wyższego poziomu zaangażowania niż ta „praca”, która polegała na gadaniu do AI, a potem chodzeniu w kółko i obserwowaniu szumiących i brzęczących zespołów wysokich po pas automatycznych koparek, ruchomych jednostek fabrycznych wielkości wieżowców, tunelowych kretów z diamentowymi zębami o wyglądzie zębów rekina — wszystkie je wykonano z bioceramiczno-metalicznych stopów mocniejszych niż kabel windy i w zasadzie działało samo. Po prostu… Nadia nie to miała na myśli.
Postanowiła spróbować jeszcze raz, znowu więc przeszła przez cały cykl swego aktualnego życia. Wróciła do Sheffield, gdzie na nowo zaangażowała się w pracę rady, mimo iż rosło jej rozgoryczenie. Znowu zaczęła szukać czegoś, co by ją z tej mordęgi wydobyło. Dostrzegła jakiś odpowiedni projekt i zajęła się nim. Ponownie uciekła i wróciła do Sheffield. Potem, tak jak doradził jej wcześniej Art, postanowiła załatwić własne sprawy. To także składa się na władzę…
Następną kwestią, która przyciągnęła Nadię, była gleba.
— Powietrze, woda, ziemia — zażartował Art. — Teraz kolej na pożary lasów, co?
Rosjanka usłyszała, że w Bogdanów Vishniac naukowcy próbują stworzyć ziemię uprawną i zainteresowała się tym problemem. Poleciała więc z Sheffield na południe, do Vishniac, gdzie nie była od lat. Towarzyszył jej Art.
— Bardzo chcą zobaczyć, jak przystosowują się do nowej sytuacji stare podziemne miasta. Teraz nie muszą się już ukrywać.
— Prawdę mówiąc, nie rozumiem, jak można było tu zostać — oznajmiła Nadia podczas lotu ku nieregularnym krainom południowego regionu polarnego. — Miasto leży tak daleko na południu, że zimy trwają tu wiecznie. Sześć miesięcy bez słońca. Kto tu może mieszkać?
— Syberyjczycy.
— O, nie. Żaden Syberyjczyk przy zdrowych zmysłach nie przyjechałby tutaj. Mają dość zimna.
— W takim razie, Lapończycy. Eskimosi. Ludzie, którzy lubią bieguny.
— Tak, chyba tak.
Okazało się, że w Bogdanów Vishniac nikomu nie przeszkadzają zimy. Mieszkańcy miasta rozkopali hałdę moholową w pierścień otaczający mohol i stworzyli ogromny kolisty amfiteatr ustawiony w stronę otworu. Ten tarasowaty amfiteatr pełnił funkcję powierzchniowej części Vishniacu. Latem miał stanowić oazę zieleni, w mroczne zimy — oazę bieli; planowali go oświetlić setkami jaskrawych latarni ulicznych, aby zawsze panował tam dzień. Przez szczeliny w powierzchni światło docierało do dolnej części miasta, a z górnego muru rozciągał się widok na oszroniony teren chaotyczny polarnych wyżyn. Nie, nie, mieszkańcy Vishniacu naprawdę zamierzali tu zostać. To było ich miasto.
Nadię — zawsze tak czynili bogdanowiści — powitano na lotnisku jako specjalnego gościa. Zanim przyłączyła się do nich, fakt ten śmieszył ją, a nawet obrażał: przyjaciółka twórcy partii! Teraz jednak chętnie przystała na proponowany apartament, który znajdował się na skraju moholu; z lekko wysuniętego okna rozciągał się widok w dół na odległość osiemnastu kilometrów. Światła na dnie moholu wyglądały jak gwiazdy widziane po drugiej stronie planety.
Arta sparaliżował nawet nie widok, lecz sama myśl o nim, i nie zamierzał w ogóle podchodzić do tej połowy domu. Nadia najpierw śmiała się z niego, potem jednak, kiedy spojrzała w dół, natychmiast zsunęła żaluzje.