Następnego dnia poszła odwiedzić gleboznawców, którzy bardzo się cieszyli z jej zainteresowania. Chcieli, by miasto samo potrafiło się wyżywić, a poza tym skoro coraz większe masy osadników przybywały na południe, nakarmienie ich stawało się powoli niemożliwe bez wielu hektarów ziem ornych. Naukowcy doszli niestety do wniosku, że wyprodukowanie gleby jest jednym z najtrudniejszych technicznych zadań, jakie kiedykolwiek przed sobą postawili. Słysząc te słowa, Nadia zareagowała zaskoczeniem — znajdowały się tu przecież vishniackie laboratoria, przez dziesięciolecia ukryty w moholu światowy potentat w tworzeniu technologicznie wspieranych ekosystemów. A gleba uprawna była, no cóż… tylko ziemią. Błotem z dodatkami, które po prostu należało wymieszać.
Bez wątpienia zdziwienie Nadii uwidoczniło się na jej twarzy i gleboznawcy musieli je dostrzec, ponieważ oprowadzający Rosjankę po terenie mężczyzna imieniem Arne oświadczył nieco poirytowany, że gleba jest w gruncie rzeczy mieszaniną bardzo, bardzo skomplikowaną. Około pięciu procent jej ciężaru pochodziło z żywej materii, ze zbitych populacji nicieni, robaków, mięczaków, stawonogów, owadów, pajęczaków, małych ssaków, grzybów, pierwotniaków, glonów i bakterii, przy czym samych bakterii było wiele tysięcy różnych gatunków i mogło ich przypadać nawet sto milionów jednostek na gram gleby, a i pozostałe wymienione mikrospołeczności liczyły równie wielu i równie różnorodnych członków.
Tak skomplikowanych ekosystemów nie da się stworzyć tak, jak wyobrażała sobie Nadia. Trzeba było przede wszystkim oddzielnie wyhodować składniki, a potem zmieszać je w misce, tak jak na ciasto, gleboznawcy nie znali niestety wszystkich składników, niektórych nie potrafili wyhodować, a jeszcze inne umierały podczas „mieszania”.
— Zwłaszcza robaki są wrażliwe. Z nicieniami także mamy kłopoty. Cały system może się rozpaść, zostaniemy z minerałami i martwym materiałem organicznym. Coś takiego nazywa się próchnicą i jej produkcja bardzo dobrze nam idzie. Niestety, górna warstwa gleby musi żyć.
— Tak jest w naturze?
— Zgadza się. Możemy tylko próbować hodować „składniki” szybciej, niż się rozwijają w naturze. Nie możemy ich wrzucić do jednej misy ani wyprodukować hurtem. A wiele żywych komponentów najlepiej się rozrasta w samej glebie, więc problem leży w dostarczaniu organizmów składowych w tempie szybszym, niż zjawiają się one podczas naturalnego kształtowania się gleby.
— Hm — mruknęła Nadia.
Arne prowadził ją przez laboratoria i oranżerie Bogdanów Vishniac, które były wypełnione setkami pojemników, wysokich, cylindrycznych kadzi oraz rurami na stelażach; wszędzie znajdowała się gleba lub jej komponenty. Uprawiano tu agronomię eksperymentalną i Nadia bardzo niewiele z niej pojmowała; nieliczne kontakty z Hiroko nie przygotowały jej teoretycznie. To była nauka ezoteryczna, niemożliwa do zrozumienia. Nadia widziała jednak, że w każdym zbiorniku w ramach eksperymentów zmienia się warunki. Arne pokazał Rosjance prosty wzór, który opisywał najbardziej ogólne aspekty problemu:
G=c(RM, K, T, B, C).
Oznaczał on, że każda własność glebowa, „G”, jest czynnikiem („c”) częściowo niezależnych zmiennych, rodzimego materiału („RM”), klimatu („K”), topografii albo rzeźby terenu („T”), bioty („B”) i czasu („C”). Czas był oczywiście tym czynnikiem, który próbowano przyspieszyć; a rodzimy materiał używany podczas większości prób stanowiła wszechobecna marsjańska glina powierzchniowa. Klimat i topografię zmieniano podczas niektórych doświadczeń, aby naśladować rozmaite warunki polowe; przeważnie zmieniali elementy biotyczne i organiczne. Była to więc niezwykle wymyślna i nowoczesna mikroekologia i im więcej Nadia się o niej dowiadywała, tym trudniejsze wydawało jej się zadanie tutejszych naukowców — nie tyle było budowaniem, ile alchemią. Na glebę miało wpływ wiele komponentów, które umożliwiały wzrost roślinom; każdy składnik charakteryzował się własnym szczególnym cyklem, kierowanym przez inny zbiór czynników. Istniały środki makroodżywcze: węgiel, tlen, wodór, azot, fosfor, siarka, potas, wapń i magnez oraz środki mikroodżywcze, takie jak żelazo, mangan, cynk, miedź, molibden, bór i chlor. Cykl żadnego z tych elementów nie był zamknięty, ponieważ dochodziło do ubytków spowodowanych wypłukiwaniem, erozją, spalaniem i odgazowaniem. Podobnie różne były moce wejściowe, włączając absorpcję, wietrzenie, działanie mikrobiologiczne i zastosowanie nawozów. Warunki, dzięki którym wypełniały się cykle wszystkich tych elementów, różniły się wystarczająco, by różne rodzaje gleby przyspieszały bądź spowalniały każdy cykl do odmiennego stopnia. Każdy typ gleby charakteryzował się szczególnym poziomem pH, zasoleniem, stopniem sprasowania i tak dalej; w tych laboratoriach istniały zatem setki nazwanych gleb, a tysiące dodatkowych na Ziemi.
Naturalnie, podstawę dla większości eksperymentów w laboratoriach Vishniac stworzył rodzimy materiał marsjański. Eony burz pyłowych mieszały ten materiał we wszystkich miejscach planety, aż miał on wszędzie niemal tę samą zawartość: typowa marsjańska jednostka glebowa składała się z drobnych cząsteczek przeważnie krzemu i żelaza. Najbardziej wierzchnia warstwa miała często postać luźnego osadu. Leżące poniżej różne stopnie cementacji międzycząsteczkowej tworzyły skorupiasty materiał ziemny, który w miarę kopania stawał się coraz bardziej zwalisty.
Innymi słowy, były to gliny, smektyczne gliny, podobne do ziemskiego montmorylionitu i nontronitu, z dodatkiem takich materiałów jak talk, kwarc, hematyt, anhydryt, diezeryt, klacyt, bejdelit, nity l, gips, maghemit i magnetyt. Całość oblepiona była bezkształtnymi tlenowodoro-tlenkami żelazowymi i innymi bardziej skrystalizowanymi tlenkami żelaza, które dawały czerwonawe odcienie gleby.
A zatem bogata w żelazo smektyczna glina — uniwersalny materiał rodzimy. Dzięki swej luźno zbitej i porowatej strukturze powinien udźwignąć korzenie roślin, a równocześnie pozostawić im miejsce dla rozrostu. Tyle że w tej ziemi nie było żadnych żywych organizmów, a poza tym zbyt wiele soli i za mało azotu. Właściwie więc zadanie naukowców polegało na zebraniu rodzimego materiału, wypłukaniu z niego soli i aluminium, wprowadzając zamiast nich azot i społeczności biotyczne; całą operację należało wykonać jak najszybciej. Na pozór trzeba było po prostu jedne składniki usunąć, inne dodać, tyle że za zwrotem „społeczności biotyczne” ukrywał się cały świat problemów.
— Mój Boże, przypomina mi to próbę nakłonienia rządu do pracy — Nadia wykrzyknęła do Arta pewnego wieczoru. — Ci gleboznawcy mają spore kłopoty!
W terenie, poza miastem ludzie po prostu wprowadzali do gliny bakterie, potem glony i inne mikroorganizmy, później porosty, wreszcie rośliny słonolubne. Następnie czekano, aż te biospołeczności przeobrażą glinę w glebę: żyło w niej i umierało wiele pokoleń organizmów. Działalność ta przynosiła rezultaty i odbywała się wszędzie na planecie, nawet teraz; niestety bardzo powoli. Grupa w Sabishii oszacowała, że przeciętnie na powierzchni planety tworzy się około centymetra warstwy uprawnej na stulecie. Skutek ten osiągano przy użyciu genetycznie przekształconych populacji zaprojektowanych w taki sposób, by maksymalizowały tempo rozwoju.
Z drugiej strony w farmach oranżerio wy ch stosowano gleby o jakości intensywnie poprawionej wprowadzonymi środkami odżywczymi, nawozami i wszelkiego rodzaju szczepieniami; powstawała gleba bardzo pożądana przez naukowców, lecz jej ilość była zbyt mała w porównaniu z tym, co chcieli osiągnąć na powierzchni. Ich cel stanowiło masowe produkowanie gleby. Nadia pomyślała, że przed rozpoczęciem pracy gleboznawcy z pewnością nie sądzili, jak wielkie i żmudne zadanie wzięli na siebie; czuli się teraz zapewne jak pies gryzący zbyt dużą dla swego pyska kość.