— No, nie dokładnie samymi rękoma, ale w sposób mechaniczny. — Jego budowę można było potraktować jako swego rodzaju dzieło sztuki.
Idąc z Artem po brzegach lodowej zatoki, Nadia — w masce dwutlenkowo-węglowej — opowiadała o swoich pomysłach, jednocześnie obserwując parady chmur galopujących w niewielkim wietrze.
— Jasne — odrzekł Art. — Powinno się udać. Co ważne, nie byłoby to zbyt duże miasto. Zatoka należy do najlepszych w tej części wybrzeża, warto ją więc wykorzystać jako port. Można stworzyć stolicę, która tkwi w środku pustego terenu, tak jak Canberra, Brazylia czy Waszyngton. Poza tym, będzie morskim portem.
— To prawda. Byłoby wspaniale. — Nadia szła dalej, podekscytowana nowymi ideami. Nie czuła się tak dobrze od miesięcy. Pomysł założenia stolicy w innym miejscu niż Sheffield był bardzo popularny, na północy popierały go prawie wszystkie partie. Tę zatokę zaproponowali wcześniej sabishiiańczycy, wystarczyło wesprzeć już istniejącą ideę. Wielu ugrupowaniom miejsce na pewno się spodoba. A ponieważ budowa miasta będzie projektem publicznym, Nadia może wziąć w nim czynny udział. Przykład ekonomii daru… Rosjance przyszło do głowy, że mogłaby nawet wpłynąć na plany. Im więcej myślała o tej sprawie, tym bardziej rosło jej zadowolenie.
Idąc brzegiem zatoki, Art i Nadia zaszli już daleko, toteż w pewnej chwili odwrócili się i zaczęli iść z powrotem do małej osady. Nad nimi chmury przesuwały się w zimnym wietrze. Krzywizna czerwonego lądu łączyła się z morzem. Tuż pod warstwą chmur przeleciał nierówny klucz gęgających gęsi, kierując się na północ.
Później tego dnia podczas lotu powrotnego do Sheffield Art wziął w rękę dłoń Nadii i oglądał jej nowy palec. Potem powiedział powoli:
— Wiesz, myślę, że rodzinę także powinno się tworzyć w sposób naturalny.
— Co takiego?
— Reprodukcja to wspaniały wymysł.
— Co?
— Chcę powiedzieć, że póki żyjemy, możemy mieć dzieci, w taki czy inny sposób.
— O co ci chodzi?!
— Tak mówią. Gdybyś chciała, mogłabyś mieć dziecko.
— Nie.
— Tak się mówi.
— Nie.
— To dobry pomysł.
— Nie.
— No cóż, rozumiesz… Nawet budowanie… Pewnie, że to wspaniała sprawa, ale hydrauliką możesz się zajmować zawsze. Hydraulika, wbijanie gwoździ, operowanie buldożerem… to oczywiście bardzo interesujące zajęcia, ale mnie się wydają trochę martwe. Żyjemy długo, musimy więc wypełnić dużo czasu. Ciekawe byłoby wychowywanie dzieci. Nie sądzisz?
— Nie!
— Miałaś kiedyś dziecko?
— Nie.
— Więc teraz powinnaś to nadrobić.
— Och, Boże.
Utracony palec Nadii swędział. Ale naprawdę był.
CZĘŚĆ 8
Zieleń i biel
Do miasta Xiazha w Guangzhou przybyli przedstawiciele rządu i oznajmili:
— Musicie dla dobra Chin odtworzyć wioskę na marsjańskim Płaskowyżu Księżycowym. Polecicie tam wszyscy, cala osadą. Będzie wam towarzyszyła rodzina, przyjaciele i sąsiedzi. Dziesięć tysięcy mieszkańców. Jeśli przed upływem dekady zdecydujecie się na powrót, przylecicie na Ziemię, a do nowego Xiazha zostaną wysiani wasi zmiennicy. Mamy jednak nadzieję, że spodoba wam się na Marsie. Miejsce leży kilka kilometrów na północ od miasta portowego Nilokeras, blisko delty rzeki Maumee. Ziemia jest tam żyzna. W regionie znajdują się już inne chińskie wioski, a we wszystkich wielkich miastach — chińskie dzielnice. Na Marsie jest wiele hektarów pustych gruntów. Możecie wyruszyć za miesiąc: pociągiem do Hongkongu, promem do Manili, stamtąd windą kosmiczną na orbitę. Sześć miesięcy lotu, zjazd windą na Pavonis Mons, a następnie specjalnym pociągiem na Płaskowyż Księżycowy. Co powiecie? Zagłosujcie jednomyślnie i zacznijcie przygotowania do wyprawy.
Później jakiś miejski urzędnik zadzwonił do biura Praxis w Hongkongu i powiedział telefoniście, że mieszkańcy zgodzili się lecieć na Marsa. Hongkong przesłał tę informację dalej, do zespołu badań demograficznych przy Praxis w Kostaryce. Jakaś tamtejsza pianistka imieniem Amy dopisała raport do długiej listy jemu podobnych, a potem cały ranek spędziła na rozmyślaniach. Popołudniu zadzwoniła do honorowego przewodniczącego Praxis, Williama Forta, który surfował akurat na nowej rafie w Salwadorze, i opisała mu sytuację.
— Niebieski świat jest pełny — odparł starzec — czerwony natomiast pusty. Wynikną z tego problemy. Porozmawiajmy o nich.
Grupa demograficzna, część politycznego zespołu Praxis, łącznie z wieloma przedstawicielami Osiemnastki Nieśmiertelnych, zebrała się w położonym na stoku surferskim obozie Forta. Demografowie przedstawili sytuację.
— Obecnie wszyscy otrzymują kurację przedłużającą życie — zauważyła Amy. — Jesteśmy w samym środku epoki hipermaltuzjańskiej. W sensie demograficznym sytuacja była niemal tragiczna. Niektórym planistom działającym przy ziemskich rządach emigracja na sąsiednią planetę wydawała się jedynym rozwiązaniem tego problemu. Mimo iż na Marsie powstał nowy ocean, planeta ciągle jeszcze posiadała prawie tak dużą powierzchnię lądów, jak Ziemia, lecz bardzo niewielu mieszkańców. Amy powiedziała grupie, że naprawdę gęsto zaludnione kraje już wysyłały w górę maksymalnie dozwoloną liczbę osób. Często emigranci należeli do mniejszości etnicznych bądź religijnych, które odczuwały niezadowolenie z powodu braku autonomii w rodzimych państwach, toteż możliwość wyjazdu uszczęśliwiła ich. W Indiach wagoniki windy kabla z siedzibą na atolu Suvadiva, położonym na południe od Malediwów, były przez całą dobę pełne emigrantów: Sikhów, Kaszmirczyków, muzułmanów, a także Hindusów, którzy pragnęli wznieść się w przestrzeń i przeprowadzić na Marsa. Byli tam także Zulusi z Republiki Południowej Afryki, Palestyńczycy z Izraela, Kurdowie z Turcji i Indianie ze Stanów Zjednoczonych.
— W tym sensie — stwierdziła Amy — Mars staje się nową Ameryką.
— I tak jak w starej Ameryce — dodała kobieta imieniem Elizabeth — przybysze zamierzają podporządkować sobie tubylczą populację. Skupmy się przez chwilę na liczbach. Jeśli każdego dnia wagoniki wszystkich ziemskich wind kosmicznych są pełne, a na wagonik przypada sto osób, zatem codziennie z każdej windy wysiada dwa tysiące czterysta osób, które przesiadają się do wahadłowców. Jest dziesięć wind, czyli chodzi o dwadzieścia cztery tysiące ludzi dziennie. To oznacza osiem milionów siedemset sześćdziesiąt tysięcy ludzi rocznie!
— Powiedzmy nawet dziesięć milionów rocznie — wtrąciła Amy. — To niby dużo, jednak w tym tempie dla przemieszczenia jednej dziesiątej szesnastomiliardowej populacji Ziemi na Marsie potrzeba stulecia. Przyznacie, że liczby te są niewielkie. Właściwie więc taka migracja nie ma zbyt dużego znaczenia! Przeprowadzka większej liczby osób nie jest możliwa. Nigdy nie zdołamy wysłać na Marsa znaczącej części ziemskiej populacji. Dlatego też musimy tu, na Ziemi, rozwiązać nasze problemy. Mars stanowi jedynie swego rodzaju pomoc psychologiczną, a w istocie, jesteśmy sami.
— To nie musi mieć sensu — wtrącił William Fort.
— Tak — powiedziała Elizabeth. — Jednak wiele ziemskich rządów stara się przemieścić na Marsa jak najwięcej swoich mieszkańców. Chiny, Indie, Indonezja, Brazylia… Takie kraje walczą o miejsca na wahadłowcach i jeśli uda im się utrzymać dotychczasowy poziom emigracji, populacja Marsa podwoi się w ciągu dwóch lat. A wówczas… Na Ziemi wszystko pozostanie bez zmian, natomiast na Marsie będzie więcej przybyszów niż ludności tubylczej.