Kątem oka dostrzegł nagłe poruszenie wśród ochrony lotniska i to, że kilku funkcjonariuszy zmierza w jego stronę, ale nie dał się ponieść nerwom. Podszedł do mężczyzny i nie bacząc na jego zdumienie, podał mu walizkę. Tak jak przewidział, zdezorientowany staruszek odruchowo wyciągnął rękę. To wystarczyło. Thomas wcisnął mu bagaż i odwrócił się w stronę nadciągających ochroniarzy. Posłał im głupkowaty uśmieszek i jak gdyby nigdy nic z rękami w kieszeniach ruszył w stronę wejścia na sortownię.
Ochrona niemal z miejsca przestała się nim interesować. Któryś z funkcjonariuszy nadał coś przez radio i po chwili wszyscy byli z powrotem na stanowiskach.
Dopiero teraz Thomas ostrożnie zerknął przez ramię. Uznał, że mógłby przybić piątkę z Orfeuszem. Gdy on wychodził z piekła i prowadził za sobą Eurydykę, też wiedział, że jedno spojrzenie wszystko popsuje, ale nie mógł się powstrzymać.
Wawrzycki był dumny, że wciąż przychodziły mu do głowy takie porównania. Umacniały w nim przeświadczenie, że czymś się wyróżnia na tle fali emigrantów - stanowił wzorowy przykład praktycznego inteligenta.
A co, jeśli staruszek zabrał walizkę, uznając wydarzenie za znak z niebios? Prawdziwą okazję? Co, jeśli… - myślał gorączkowo.
Jednak dziadek stał nadal w tym samym miejscu, ze zdumieniem wpatrując się we wręczony mu bagaż. Dzięki ci, Panie - szepnął w duchu Thomas - za tego staruszka i jego demencję… a także za japońskie wycieczki!
Rzeczywiście miał powody, by dziękować również za żółtków, gdyż zmierzająca ku wyjściu grupa Japońców - wszyscy w identycznych bluzach z emblematem wielkiego jabłka i każdy z aparatem fotograficznym w gotowości bojowej - szła wprost na niego. Wawrzycki poczekał, aż znajdzie się w środku grupy, po czym ugiął nogi w kolanach i ruszył ze skośnookimi.
Tuż przy drzwiach wycieczka wchłonęła również staruszka. Tylko na chwilę, ale wystarczająco długą, by Thomas wyrwał mu walizkę. Dziadek tak samo jak wcześniej nie oponował. Wydawał się być nawet zadowolony, że nie musi już wytężać głowy, czy z jego pamięcią nie jest dużo gorzej, niż myślał.
Tymczasem Thomas był już na zewnątrz. Szedł szybkim krokiem w stronę parkingu, zastanawiając się, co zrobi z zawartością zdobytego bagażu. Bo że uda mu się z nim uciec, tego był pewien. Dziś bowiem nastał jego dzień. Dzień okazji.
* * *
- Jak to zgubiliście moją walizkę?! - wycedził mężczyzna.
Roger O’Neal, menadżer lotniska, nerwowo otarł czoło chusteczką i uśmiechnął się przepraszająco.
Był przysadzistym mężczyzną o wiecznie rozbieganych oczkach i stanowczo za wysokim czole. Z wyglądu przypominał nieco Dany’ego de Vito, nie miał w sobie jednak nawet odrobiny uroku i wdzięku aktora. Ci, którzy choć trochę znali O’Neala, unikali go jak ognia, był on bowiem typem wyjątkowo antypatycznym, pamiętliwym i chętnie wykorzystującym swe rozliczne znajomości. Człowiekiem, który bez skrupułów rozprawia się ze składającymi reklamację na jego lotnisko.
Teraz jednak, patrząc w oczy młodego, długowłosego mężczyzny o twarzy jak z obrazka z Chrystusem, odczuwał strach. I modlił się w duchu, by ta pieprzona walizka się znalazła. I to jak najprędzej.
Ktoś zastukał delikatnie w szybę drzwi i po chwili do środka wszedł Steve, a zaraz za nim Wong. Obaj wyglądali na mocno przestraszonych, a stary Chińczyk miał na dodatek minę, jakby ktoś narobił mu w portki.
- Panie O’Neal - wyjąkał, miętosząc w ręku czapkę. - my odnośnie tej walizki. Ona nie zaginęła… została skradziona.
* * *
Thomas pędził międzystanówką, co chwila zerkając na zajmującą siedzenie pasażera walizkę. Wprost nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Jednego dnia martwi się, że nie ma na czynsz, a drugiego dostaje kilka milionów. Tak na dobry początek.
Nie uważał swojego postępku za coś złego. Owszem, ukradł tę walizkę, ale - był tego pewien pewnością ludzi chcących za wszelką cenę uśpić sumienie - zabrał ją temu afrykańskiemu złodziejowi, więc wszystko się wyrównało. Złodziej został okradziony, a temu, który prosił, zostało dane. Jakby prosto z kart Ewangelii.
Uśmiechnął się i podgłośnił radio. Dziwnym zbiegiem okoliczności Mark Knopfler snuł właśnie swą muzyczną opowiastkę o pieniądzach za nic i darmowych panienkach. Thomas docisnął pedał gazu i zaczął śpiewać wraz z radiem.
* * *
- Thomas Watt - przeczytał siedzący przy monitorze policjant. - Poprzednie nazwisko Tomasz Waw… Wawrzycki. - W jego ustach brzmiało to raczej jak Łałszesky. - Polak. Od dwóch i pół roku w USA, ma pozwolenie na pracę i stara się o obywatelstwo. Wykształcenie wyższe. Niekarany. Mamy jego adres i numery rejestracyjne wozu. To zielony dodge rocznik osiemdziesiąty drugi.
Policjant skończył czytać i przeniósł wzrok na O’Neala. Widząc jego zmizerowane oblicze, zapewnił, że złapią drania lada moment. Menadżer skinął głową.
- Wiem, oficerze. - Spróbował się uśmiechnąć, ale tylko nienaturalnie wyszczerzył zęby. - Wiem… i dziękuję.
Zerknął ukradkiem na stojącego pod ścianą mężczyznę o chrystusowym obliczu. Spostrzegł, że jego twarz nie jest już wściekła, a tylko skupiona. Uznał, że to dobry znak. Poprawił się na krześle i nacisnął przycisk interkomu. Zamówił trzy kawy.
- Napije się pan, panie Liefather? - zapytał właściciela walizki.
Ten jednak zignorował go i zwrócił się do policjanta:
- Mógłby pan jeszcze raz opisać ten samochód? I samego złodzieja - poprosił.
Policjant oczywiście mógł i zrobił to bez dodatkowych pytań. Pokazał nawet zdjęcie Thomasa. Gdy skończył, mężczyzna podziękował mu i wyszedł, nie obdarzając O’Neala nawet przelotnym spojrzeniem. Wyraźnie się spieszył.
* * *
Thomas wracał do samochodu z wypchanymi torbami w rękach i zanosił się śmiechem. Nie wiedzieć czemu fakt, że miał w samochodzie miliony dolarów, a w sklepie na stacji benzynowej zabrakło mu kilku centów do drobnych zakupów, wydawał mu się teraz najzabawniejszą rzeczą pod słońcem. Może był naprawdę szczęśliwy, a takim niewiele potrzeba do radości?
Tylko walizki pełnej obligacji - pomyślał, znowu parskając śmiechem. Paczka solonych chipsów wyśliznęła się z jednej z toreb i upadła tuż obok samochodu. Przykucnął, by ją podnieść, a zarazem odruchowo zerknął na przednie siedzenie.
- Chryste, nie! - krzyknął, rzucając zakupy na ziemię i sięgając po kluczyki. Ręce trzęsły mu się jak przy febrze, dopiero przy trzeciej próbie trafił do zamka. Gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi.
Nie zdawało mu się. Walizka rzeczywiście była rozpięta, a ze szczeliny wystawały głowa i łapki misia. Pluszak wyglądał, jakby próbował wydostać się z niej. Lub wejść z powrotem…
Thomas gwałtownie podniósł klapę… i odetchnął z ulgą. Papiery były na swoim miejscu. Dla pewności wyciągnął pierwszy lepszy plik i sprawdził, czy nikt nie podmienił obligacji na pocięte gazety. Przyszła mu do głowy bajka o Kopciuszku, w szczególności zaś karoca, która o północy na powrót miała stać się dynią. Wszystko było w porządku. Pochylił się, by pozbierać zakupy, myśląc gorączkowo, czy mógł sam zaglądać do walizki, a później o tym zapomnieć. Doszedł do wniosku, że tak. Był przecież tak podekscytowany!
Na wszelki wypadek postanowił, że następnym razem weźmie bagaż ze sobą. I nie będzie się przejmował tym, że może dziwnie wyglądać, chodząc wszędzie z walizką. Był w końcu bogaty i jako taki miał prawo do dziwactw. Wszyscy bogacze byli dziwni. A raczej… ekscentryczni.