Выбрать главу

– Niedaleko stąd, na tej samej ulicy, leży jakiś ciężko ranny mężczyzna – powiedziałem.

– Więc niech go pan przyniesie.

– Nie mogę. Potrzebna jest karetka.

– Jak daleko stąd?

– Zaraz za przecznicą.

– Nie mamy tu karetki. Jeśli chce pan zadzwonić po pogotowie, tam w rogu stoi automat. Ma pan dziesięć centów?

Podała mi numer. Po niespełna pięciu minutach przed wejściem zatrzymała się karetka. Usiadłem obok kierowcy i pokazałem mu, jak dojechać do krwawiącego na trawie mężczyzny.

Chrapał teraz ciszej i mniej regularnie. Sanitariusz skierował na niego światło latarki. Przyjrzałem mu się dokładniej. Miał jakieś sześćdziesiąt lat, spiczastą siwą brodę i gęste, siwe, zakrwawione włosy. Wyglądał jak śmiertelnie ranny lew morski, a jego chrapanie przypominało dochodzący z oddali ryk tego zwierzęcia.

– Czy zna go pan?

Myślałem właśnie o tym, że jego wygląd odpowiadał rysopisowi Paula Grimesa, handlarza obrazami, podanemu przez właściciela sklepu z napojami alkoholowymi.

– Nie – odparłem. – Nigdy go nie widziałem. Sanitariusz ułożył go delikatnie na noszach i dowiózł pod bramę szpitalnego ambulatorium. Pojechałem razem z nimi i stałem obok karetki, kiedy go z niej wynosili. Uniósł się na rękach, niemal zakłócając równowagę noszy, i zwrócił ku mnie swą zmasakrowaną, błyszczącą, zastygłą twarz.

– Znam cię, sukinsynu – powiedział.

Potem opadł na plecy i znieruchomiał. Sanitariusz pospieszył z nim do szpitala. Ja zostałem przed budynkiem, wiedząc, że zjawi się policja.

Przyjechali nie oznakowanym samochodem; dwaj sierżanci wydziału śledczego – mieli letnie, lekkie mundury, ale ich twarze były chłodne jak zimowy wiatr. Jeden z nich wszedł do szpitala, drugi, sierżant Leverett, zatrzymał się przy mnie.

– Czy zna pan rannego?

– Nigdy go nie widziałem. Znalazłem go na ulicy.

– Więc dlaczego wezwał pan do niego pogotowie?

– Wydawało mi się to dość logicznym posunięciem.

– Dlaczego nie zadzwonił pan po nas?

– Wiedziałem, że ktoś to zrobi. Leverett poczerwieniał lekko.

– Gada pan jak sprytny łobuz. Kim pan właściwie, do diabła, jest?

Przełknąłem wściekłość i poinformowałem go, że jestem prywatnym detektywem, pracującym na zlecenie państwa Biemeyer. Leverett znał to nazwisko i usłyszawszy je zmienił ton i zachowanie. – Czy mogę prosić o pańskie dokumenty?

Pokazałem mu je. Spytał, czy zechciałbym zatrzymać się jeszcze przez chwilę. Powiedziałem mu, że zechciałbym.

Swobodnie interpretując swą obietnicę, powoli doszedłem do najbliższej przecznicy i odszukałem na trotuarze miejsce, w którym pojawiły się plamki krwi. W ciepłym powietrzu już niemal wyschły.

Nie opodal stał przy krawężniku stary, czarny kabriolet ze złożonym dachem. Kluczyk tkwił w stacyjce. W szparę między siedzeniem a oparciem wetknięta była biała, kwadratowa koperta. Na półce za siedzeniem leżał stos niewielkich, olejnych obrazów, a obok białe sombrero.

Zapaliłem lampkę nad tablicą rozdzielczą i obejrzałem białą kopertę. Było to zaproszenie na cocktail opiewające na nazwisko Paul Grimes, napisane na papierze listowym pani Chantry i podpisane „Francine Chantry”. Przyjęcie miało się odbyć tego wieczora o ósmej.

Zerknąłem na zegarek – ósma właśnie minęła. Potem obejrzałem stos leżących za siedzeniem obrazków. Dwa z nich miały staroświeckie, złocone ramy, reszta była nie oprawiona. Nie przypominały żadnego z widzianych przeze mnie obrazów Richarda Chantry.

Nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Było tam kilka pejzaży morskich i nadmorskich, które wydały mi się dość marne, oraz jeden portret kobiecy, który uznałem za całkowite nieporozumienie. Ale nie ufałem w pełni swemu oku i gustowi.

Wziąłem jeden z pejzaży morskich i umieściłem go W bagażniku swego wozu. Potem ruszyłem na powrót w kierunku szpitala.

Po drodze spotkałem Leveretta i drugiego sierżanta służby śledczej. Towarzyszył im szef wydziału śledczego, kapitan Mackendrick, potężnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku; miał niebieski, pomięty garnitur, pasujący do jego zmiętej twarzy. Poinformował mnie, że człowiek, którego znalazłem, nie żyje. Ja podzieliłem się z nim swymi przypuszczeniami na temat tożsamości zmarłego.

Mackendrick szybko przetrawił moje informacje i zrobił w czarnym notesie kilka notatek. Szczególnie zainteresowała go wiadomość, że Grimes wspomniał tuż przed śmiercią o Richardzie Chantry.

– Pamiętam Chantry’ego – stwierdził. – Byłem jeszcze nowicjuszem, kiedy zainscenizował swoje słynne zniknięcie.

– Myśli pan, że zniknął z własnej woli?

– Jasne. Było na to mnóstwo dowodów.

Nie powiedział mi, jakie to były dowody. Ja nie poinformowałem go, dokąd się wybieram.

9

Przejechałem przez centrum miasta, mijając po drodze nie oświetlony i nie zamieszkany domek Grimesa. Poczułem słonawy zapach morza i jego chłodny oddech, zanim jeszcze znalazłem się w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Potem minąłem długi na ponad milę nadmorski park. Poniżej, na plaży, kłębiły się fale, nienaturalnie białe na tle ciemności. Widząc leżące tu i ówdzie zakochane pary, odczułem zadowolenie, że tym razem nie spotykam dogorywających w trawie mężczyzn.

Channel Road wspinała się na stromy cypel, górujący nad przystanią i formujący jej obrzeże. Nagle ujrzałem w dole maszty stojących tam jachtów. Droga, dążąc ku wierzchołkowi cypla, oddalała się od brzegu, mijała łukiem osiedle Straży Przybrzeżnej i biegła wzdłuż głębokiego wąwozu, którego ujście wychodziło na morze. Drugą stronę wąwozu zamykał stok wzgórza, na którym wznosił się dom Biemeyerów.

Willa pani Chantry stała pomiędzy wąwozem a wybrzeżem. Była to budowla z kamienia i betonu, ozdobiona licznymi łukowatymi sklepieniami i wieżyczkami. Z boku dobudowano do niej oranżerię ze szklanym dachem, zaś na końcu podjazdu mieścił się otoczony murem i wyłożony płytami chodnikowymi parking, na którym stało z dwadzieścia samochodów. Służący w białym smokingu podszedł do okienka wozu po mojej stronie i zaproponował, że sam go zaparkuje.

Przy otwartych drzwiach frontowych powitała mnie uprzejmie czarnoskóra pokojówka. Nie pytała mnie o zaproszenie ani o dokumenty. Nie okazała nawet zdziwienia, że nie jestem ubrany stosownie na przyjęcie i nie mam stosownie odświętnego wyrazu twarzy.

Minąłem ją i idąc za dźwiękiem fortepianu wszedłem do wielkiego, rozległego salonu, który wznosił się na dwa piętra w górę, tak że jego sufit był równocześnie dachem domu. Jakaś kobieta o krótkich, czarnych włosach grała „Someone to Watch Over Me” na ogromnym fortepianie, – który w tym pokoju wydawał się mały. Oprócz niej było tam ponad dwudziestu odświętnie ubranych gości, którzy stali z kieliszkami w rękach. Cała scena zdawała się pochodzić z minionej przeszłości i wydawała mi się mniej realna niż wiszące na ścianach olejne obrazy.

Z przeciwległego końca sali nadeszła pani Chantry. Miała na sobie długą niebieską wieczorową suknię, odsłaniającą jej ręce i ramiona. W pierwszej chwili nie poznała mnie; potem uniosła obie dłonie gestem osoby, którą spotyka radosna niespodzianka.

– Jak to dobrze, że pan przyszedł. Miałam nadzieję, iż wspomniałam panu o moim małym przyjęciu i cieszę się, że tak było. Pan Marsh, prawda?

Przyglądała mi się badawczo. Nie byłem pewien, czy jest to objaw sympatii czy lęku.

– Archer – powiedziałem. – Lew Archer.

– Ależ oczywiście. Zawsze miałam słabą pamięć do nazwisk. Jeśli pan pozwoli, poproszę Betty Jo Siddon, żeby przedstawiła panu moich pozostałych gości.