Betty Jo Siddon okazała się ujmującą, trzydziestoletnią brunetką. Miała dobrą figurę, ale poruszała się trochę sztywno, jakby nie czuła się zupełnie zadomowiona w otaczającym ją świecie. Poinformowała mnie, że ma napisać wzmiankę o przyjęciu na zlecenie miejscowej gazety, i wyraźnie zastanawiała się, co ja na nim robię. Nie powiedziałem jej. Ona nie pytała.
Przedstawiła mnie pułkownikowi Aspinwall, starszemu, z angielska ubranemu dżentelmenowi o angielskim akcencie, przebywającemu w towarzystwie młodej żony, która przyjrzała mi się i doszła do wniosku, że nie jestem pożądanym towarzyszem. Doktorowi łanowi Innesowi, tęgiemu jegomościowi z cygarem w ustach, który obejrzał mnie oczyma chirurga, szukającego symptomów choroby. Pani Innes, bladej, napiętej i drżącej nerwowo, jakby była jego pacjentką. Jaremy Raderowi, wysokiemu, kędzierzawemu, pogodnemu artyście, przeżywającemu chyba ostatni, spóźniony wzlot młodości. Molly Rader, posągowej może czterdziestoletniej brunetce, najładniejszej kobiecie, jaką widziałem od wielu tygodni. Jackie Prattowi, szczupłemu, drobnemu mężczyźnie w ciemnym, obcisłym ubraniu, który wyglądał jak młodzieniec z powieści Dickensa, ale po dokładniejszych oględzinach okazał się mieć co najmniej pięćdziesiątkę. Dwu młodym, towarzyszącym mu dziewczynom, które wyglądały i rozmawiały jak modelki. Ralphowi Sandmanowi i Larry’emu Fallonowi, którzy mieli czarne jedwabne marynarki oraz białe plisowane koszule i zdawali się tworzyć parę. W końcu Arthurowi Planterowi, kolekcjonerowi dzieł sztuki, który był tak znany, że nawet ja o nim słyszałem.
– Ma pan ochotę na drinka? – zwróciła się do mnie Betty Jo, gdy zakończyliśmy nasz obchód.
– Chyba nie.
Spojrzała na mnie uważniej.
– Czy dobrze się pan czuje? Kiepsko pan wygląda. Zaraziłem się tym od trupa, którego znalazłem przed chwilą na O1ive Street – pomyślałem i powiedziałem głośno: – Chyba od dawna nic nie miałem w ustach.
– Oczywiście. Wygląda pan na głodnego.
– Bo jestem głodny. Miałem ciężki dzień. Zaprowadziła mnie do jadalni. Duże, odsłonięte okna wychodziły na morze. Ustawione na wielkim stole wysokie świece rzucały niepewne światło.
Obowiązki gospodarza pełnił stojący za stołem wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o haczykowatym nosie, którego poznałem podczas ostatniej wizyty; dziewczyna zwróciła się do niego po imieniu, dzięki czemń dowiedziałem się, że ma na imię Rico. Ukroił kilka plastrów szynki i zrobił kanapkę, proponując, bym popił ją winem. Stwierdziłem, że jeśli nie robi mu to różnicy, wolałbym piwo. Wyniośle odszedł w kierunku kuchni, mrucząc coś pod nosem.
– Czy to służący?
– Coś w tym rodzaju – odparła ze świadomą ambiwalencją Betty Jo. Potem zmieniła temat: – Na czym upłynął panu ten ciężki dzień?
– Jestem prywatnym detektywem. Pracowałem.
– Myślałam, że może pan być policjantem. Czy prowadzi pan tu jakąś sprawę?
– Coś w tym rodzaju.
– To ciekawe. – Ścisnęła mnie za ramię. – Czy ma to jakiś związek z obrazem, który skradziono Biemeyerom?
– Jest pani bardzo dobrze poinformowana.
– Staram się o to. Nie zamierzam do końca życia pisywać kroniki towarzyskiej. Prawdę mówiąc dowiedziałam się o tej kradzieży dziś rano, w redakcji. Podobno jest to konwencjonalny portret kobiety.
– Tak mi powiedziano. Nie widziałem go. Co jeszcze mówiono w redakcji?
– Że obraz jest prawdopodobnie fałszywy. Czy to prawda?
– Biemeyerowie są odmiennego zdania. Ale tak twierdzi pani Chantry.
– Jeśli Francine mówi, że jest fałszywy, to zapewne ma rację. Myślę, że potrafiłaby wyliczyć wszystkie obrazy, jakie namalował jej mąż. Jest ich zresztą nie tak wiele – w sumie niecała setka. Jego najlepszy okres trwał tylko siedem lat. Potem zniknął. Czy coś w tym rodzaju.
– Co pani ma na myśli mówiąc: coś w tym rodzaju?
– Niektórzy z dobrze poinformowanych mieszkańców miasta są zdania, że został zamordowany. Ale o ile wiem, są to tylko domysły.
– Zamordowany przez kogo? Spojrzała na mnie badawczo.
– Przez Francine Chantry. Nie będzie się pan powoływał na moje zdanie, prawda?
– Gdyby pani tak myślała, nie powiedziałaby mi pani o tym. Dlaczego przez nią?
– Zniknął tak nagle. Ludzie zawsze podejrzewają współmałżonka, prawda?
– Czasem mają rację – odparłem. – Czy interesuje się pani zniknięciem Chantry’ego z pobudek zawodowych?
– Zamierzam o nim napisać, jeśli o to panu idzie.
– O to właśnie mi idzie. Zrobię z panią interes.
Raz jeszcze spojrzała na mnie badawczo, tym razem z odrobiną podejrzliwości, jakby sądziła, że moja propozycja ma tło erotyczne.
– Tak?
– Nie chodzi mi o to, co pani myśli. Mam inny pomysł. Dam pani cenną informację na temat sprawy Chantry’ego. Pani powie mi, co się pani udało dowiedzieć.
– Jak cenną?
– Bardzo cenną.
Powiedziałem jej o człowieku, który umarł w szpitalu. Jej oczy zwęziły się i rozbłysły jeszcze jaśniej. Wysunęła wargi, jak kobieta oczekująca na pocałunek, ale myślała o czymś zupełnie innym.
– To istotnie cenna informacja.
Wrócił Rico, niosąc w ręku szklankę pienistego płynu.
– Zajęło mi to dłuższą chwilę – poskarżył się. – Nie było zimnego piwa. Nikt inny go tu nie pije. Musiałem je ochłodzić.
– Bardzo dziękuję.
Wziąłem od niego szklankę i podsunąłem ją Betty Jo.
Odmówiła z uśmiechem. – Muszę jeszcze dziś w nocy pracować. Czy wybaczy mi pan, jeśli zniknę?
Poradziłem jej, żeby porozmawiała z Mackendrickiem. Powiedziała, że to zrobi, i wyszła bocznymi drzwiami. Od razu poczułem się osamotniony.
Zjadłem swą kanapkę z szynką, popijając ją piwem. Potem wróciłem do salonu, w którym rozbrzmiewały dźwięki muzyki. Siedząca przy fortepianie kobieta grała teraz z nieudolnie udawaną swobodą profesjonalistki jakiś rewiowy przebój. Pani Chantry rozmawiała z Arthurem Planterem, ale uwolniła się od niego dostrzegłszy moje spojrzenie.
– Co się stało z Betty Jo? Mam nadzieję, że jej pan nie sprzątnął.
Mówiła żartem, ale żadne z nas się nie uśmiechnęło.
– Panna Siddon musiała wyjść.
Z oczu pani Chantry zniknęły wszelkie ślady rozbawienia.
– Nie uprzedziła mnie, że zamierza nas opuścić. Mam nadzieję, że poświęci mojemu przyjęciu odpowiednią ilość miejsca – zbieramy fundusze dla tutejszego muzeum.
– Jestem pewien, że to zrobi.
– Czy powiedziała panu, dokąd się wybiera?
– Do szpitala. Popełniono morderstwo. Paul Grimes został zabity.
Otworzyła szeroko oczy, niemal jakbym ją oskarżał, potem przymknęła je, zdając sobie sprawę z absurdalności tego przypuszczenia. Zachowała spokój, ale widać było, że z wysiłkiem stara się nadać twarzy normalny wyraz. Wprowadziła mnie do jadalni i widząc, że jest tam Rico, przeszła do małego saloniku.
Zamknęła drzwi, stanęła przed pustym i wygasłym kominkiem i spojrzała mi w oczy.
– Skąd pan wie, że Paul Grimes został zamordowany?
– Znalazłem go umierającego.
– Gdzie?
– Niedaleko szpitala. Być może próbował tam dotrzeć, by udzielono mu pomocy, ale zmarł, zanim mu się to udało. Miał bardzo poważne obrażenia głowy i twarzy.
Wciągnęła głęboko powietrze. Była nadal bardzo przystojną, choć nie najmłodszą kobietą, ale miałem wrażenie, że z jej twarzy uszło życie. Oczy powiększyły się i pociemniały.
– Czy to mógł być wypadek, panie Archer?
– Nie. Myślę, że został zamordowany. Tego samego zdania jest policja.
– Wie pan, kto prowadzi śledztwo?
– Kapitan Mackendrick.
– To dobrze. – Pochyliła lekko głowę. – Znał mego męża.