– To niemożliwe. Richard nie miał agresywnych skłonności. Paul Grimes był jego bliskim przyjacielem.
– Czy jestem podobny do pani męża?
– Nie. Richard był znacznie młodszy… – urwała nagle. – Ale oczywiście byłby teraz o wiele starszy, prawda?
– Wszyscy się starzejemy. Byłby starszy o dwadzieścia pięć lat.
– Tak. – Pochyliła głowę, jakby odczuwając nagle ciężar tych lat. – Ale Richard wcale nie był do pana podobny. Może jego głos przypominał nieco pański.
– Ale Grimes wziął mnie za Richarda Chantry, zanim się odezwałem. Nie powiedziałem do niego ani słowa.
– I czegóż to dowodzi? Proszę, niech pan już idzie, dobrze? Przeżyłam to bardzo ciężko. I muszę do nich znowu wrócić.
Wróciła do jadalni. Po chwili poszedłem w jej ślady. Pani Chantry i Rico stali pochyleni ku sobie obok zastawionego świecami stołu i rozmawiali o czymś półgłosem.
Poczułem się jak intruz i podszedłem do okna. Ujrzałem leżącą w dali przystań. Plątanina masztów i lin przypominała biały, zimowy las, pełen surowego piękna. Odbite w szybie płomienie świec migotały wokół odległych masztów jak wyładowania elektryczne.
10
Wróciłem do dużego salonu. Arthur Planter, znawca sztuki, stał pod jedną ze ścian i wpatrywał się w wiszący na niej obraz. Kiedy przemówiłem do niego, nie odwrócił się i nie odpowiedział, ale wyprostował nieco swą wysoką, szczupłą postać.
Powtórzyłem jego nazwisko.
– Panie Planter?
Niechętnie odwrócił się od portretu jakiegoś mężczyzny.
– Czym mogę panu służyć?
– Jestem prywatnym detektywem…
– Doprawdy? – Ani na jego szczupłej twarzy, ani w wyblakłych zwężonych oczach nie dostrzegłem śladu zainteresowania.
– Czy znał pan Paula Grimesa?
– Nie mogę powiedzieć, że go znałem. Zawarłem z nim kilka transakcji, bardzo niewiele. – Skrzywił wargi, jakby wspomnienie miało gorzki smak.
– Nie będzie pan ich już mógł zawierać – powiedziałem w nadziei, że wstrząs uczyni go bardziej komunikatywnym. – Został dziś wieczorem zamordowany.
– Czy jestem na liście podejrzanych? – spytał obojętnym, znudzonym tonem.
– Raczej nie. W jego samochodzie znaleziono kilka obrazów. Zechciałby pan obejrzeć jeden z nich?
– W jakim celu?
– Może uda się go panu zidentyfikować.
– Dobrze… -. powiedział ze znużeniem. – Choć wolałbym patrzeć na to – wskazał wiszący na ścianie portret mężczyzny.
– Kto to jest?
– Jak to, nie wie pan? To Richard Chantry… jego jedyny liczący się autoportret.
Spojrzałem uważniej na obraz. Głowa mężczyzny przypominała nieco łeb lwa; miał zmierzwione, ciemne włosy, gęstą brodę, zasłaniającą częściowo łagodne niemal jak u kobiety usta i głęboko osadzone oczy koloru szmaragdów. Miałem wrażenie, że promieniuje od niego siła.
– Znał go pan? – spytałem Plantera.
– Jak najbardziej. Byłem w pewnym sensie jednym z jego odkrywców.
– Czy sądzi pan, że nadal żyje?
– Nie wiem. Mam szczerą nadzieję że tak. Ale jeśli żyje i maluje, to nie ujawnia swoich prac.
– Jakie mógł mieć powody, aby zniknąć w taki sposób?
– Nie wiem – powtórzył Planter. – Myślę, że był człowiekiem przechodzącym różne fazy, jak księżyc. Być może dotarł właśnie do końca tej fazy. – Rozejrzał się po zatłoczonym salonie, patrząc z lekką pogardą na pozostałych gości. – A ten obraz, który chce pan mi pokazać, czy to jego dzieło?
– Nie mam pojęcia. Może pan mi to powie. Zaprowadziłem go do mego samochodu i pokazałem mu w świetle reflektorów niewielki pejzaż morski, który wyciągnąłem z kabrioletu Paula Grimesa. Wyjął go z moich rąk delikatnie, jakby demonstrując mi, jak należy obchodzić się z obrazami.
– Niestety to bardzo kiepski obraz – powiedział w końcu. – Z pewnością nie malował go Chantry, jeśli to chciał pan wiedzieć.
– Czy orientuje się pan, kto może być jego autorem? Zastanowił się przez chwilę nad moim pytaniem.
– Mógłby to być Jacob Whitmore. Jeśli tak, to jest to bardzo wczesny Whitmore – całkowicie i nieudolnie realistyczny. Niestety, biedny Jacob zawarł w swej twórczości dzieje współczesnego malarstwa, tyle że o jedno pokolenie za późno. Dotarł do surrealizmu i tuż przed śmiercią zaczął odkrywać symbolizm.
– Kiedy umarł?
– Wczoraj. – Planter był najwyraźniej rozbawiony dość szokującym charakterem tej informacji. – Słyszałem, że wypłynął w morze niedaleko Sycamore Point i dostał ataku serca. – Z zadumą opuścił wzrok na trzymany w ręku obraz. – Ciekaw jestem, co zamierzał z tym zrobić Grimes. Ceny dobrego malarza idą często w górę po jego śmierci. Ale Jacob Whitmore nie był dobrym malarzem.
– Czy jego obrazy przypominają dzieła Chantry’ego?
– Nie. Wcale nie. – Spojrzał na mnie badawczo. – Dlaczego?
– Mówiono mi, że Grimes nie był z tych, co to nie są zdolni do sprzedania komuś fałszywego obrazu Chantry’ego.
– Rozumiem. Ale trudno byłoby mu sprzedać ten obraz jako dzieło Chantry’ego. Nawet jak na Whitmore’a jest bardzo kiepski. Widzi pan przecież – doprowadził pracę zaledwie do połowy. Z góry zemścił się na morzu malując je tak fatalnie – dodał ze świadomie okrutnym poczuciem humoru.
Spojrzałem na zamazane pasma błękitu i zieleni, snujące się po nie ukończonym pejzażu morskim. Pomyślałem, że choćby był to najgorszy nawet obraz, fakt, iż jego twórca umarł w tym samym morzu, dodaje mu głębi i siły wyrazu.
– Więc mieszkał niedaleko Sycamore Point?
– Owszem. Na plaży, na północ od terenów uniwersyteckich.
– Miał jakąś rodzinę?
– Mieszkał z dziewczyną – odparł Planter. – Nawet telefonowała do mnie dzisiaj. Chciała, żebym przyjechał i obejrzał obrazy, które po nim zostały. O ile wiem, wyprzedaje je bardzo tanio. Szczerze mówiąc nie kupiłbym ich za żadną cenę.
Oddał mi obraz i wytłumaczył, jak dojechać na miejsce. Wsiadłem do samochodu, pojechałem na północ i minąwszy uniwersytet, dotarłem do Sycamore Point.
Dziewczyna, którą zostawił Jacob Whitmore, okazała się posępną blondynką w dość zaawansowanym stadium dziewczęcości. Mieszkała w jednym z kilku domków i baraków rozrzuconych po piaszczystym skrawku gruntu na wysokości wdzierającej się w morze odnogi lądu. Uchyliła lekko drzwi i przyglądała mi się przez szparę, jakbym był zwiastunem następnej katastrofy.
– Czego pan chce?
– Interesuję się obrazami.
– Niewiele ich już zostało. Wyprzedaję je. Jake utopił się wczoraj – chyba pan o tym wie? Zostawił mnie w kompletnej nędzy.
Jej posępny głos nabrzmiały był smutkiem i goryczą. Ponure myśli zdawały się przenikać z jej mózgu aż do nasady włosów. Patrzała ponad moją głową w kierunku morza, po którym przetaczały się ledwo widoczne fale, jak odmierzone odcinki wieczności.
– Czy mogę wejść i obejrzeć je?
– Tak. Oczywiście.
Otworzyła drzwi i zamknęła je za mną, zmagając się z wiatrem. W pokoju unosił się zapach morza, wina, marihuany i pleśni. Nieliczne meble były stare i zniszczone. Miałem wrażenie, że domek z trudem przeżył bitwę – wcześniejszy etap tej samej batalii przeciw ubóstwu, która przetoczyła się przez dom Johnsonów na OHve Street.
Kobieta zniknęła na chwilę w sąsiednim pokoju i wróciła ze stosem nie oprawionych obrazów. Położyła je na pogiętym, trzcinowym stole.
– Chcę za nie po dziesięć dolarów od sztuki albo czterdzieści pięć za całą piątkę. Jake brał zwykle więcej – sprzedawał je podczas sobotnich kiermaszy obrazów na plaży w Santa Teresa. Niedawno opylił jeden obraz za dobrą cenę pewnemu antykwariuszowi. Ale nie mogę czekać.