Выбрать главу

– Ale w kogo?

– Nie wiem. Zaczął interesować się chłopcami. A może zawsze taki był. Nie wiem.

– Czy wyleczył się również z tego nawyku, Paola?

– Chyba tak. – Jej głos był niepewny, pełen bólu i zwątpienia.

– Czy obraz Biemeyerów był autentyczny?

– Nie wiem. On tak sądził, a przecież był ekspertem.

– Skąd o tym wiesz?

– Mówił mi o nim w dniu, kiedy zakupił go na plaży. Twierdził, że musi to być Chantry, bo nie mógł go namalować nikt inny. Że jest to największe odkrycie, jakiego dokonał w życiu.

– Tak ci powiedział?

– Owszem. Po co miałby mnie okłamywać? Nie miał żadnego powodu. – Patrzała mi uważnie w twarz, jakby moja reakcja mogła rozwiązać problem uczciwości jej ojca.

Była przestraszona, a ja bardzo zmęczony. Usiadłem na jednym z wyściełanych krzeseł i wsłuchiwałem się przez kilka minut we własne myśli. Paola podeszła do drzwi, ale nie opuściła kaplicy. Oparła się o futrynę, patrząc na mnie takim wzrokiem, jakbym mógł ukraść jej torebkę albo nawet już to zrobił.

– Nie jestem twoim wrogiem – powiedziałem.

– Więc nie dręcz mnie tak strasznie. Miałam ciężką noc. – Odwróciła twarz, jakby wstydziła się tego, co zamierza powiedzieć. – Kochałam mojego ojca. Kiedy zobaczyłam go martwego, przeżyłam okropny wstrząs.

– Przykro mi, Paola. Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej.

– Ja również – stwierdziła.

– Podobno twój ojciec miał fotografię tego obrazu?

– Zgadza się. Ma ją koroner.

– Henry Purvis?

– Nie wiem, jak się nazywa. Tak czy owak ma tę fotografię.

– Skąd wiesz?

– Sam mi pokazał. Mówił, że znalazł ją w kieszeni ojca i pytał, czy poznaję tę kobietę. Powiedziałam mu, że nie.

– Ale obraz rozpoznałaś?

– Tak.

– Czy to ten, który twój ojciec sprzedał Biemeyerom?

– Tak, ten sam.

– Ile mu za niego zapłacili?

– Nie powiedział mi. Myślę, że potrzebował tych pieniędzy, by zapłacić jakiś dług, i nie chciał, żebym wiedziała. Mogę jednak poinformować cię o czymś, co od niego usłyszałam. Znał tę kobietę z portretu i właśnie na tej podstawie doszedł do wniosku, że jest autentyczny.

– A więc był to obraz Chantry’ego?

– Tak twierdził ojciec.

– Czy powiedział ci, jak nazywa się ta kobieta?

– Mildred. Była modelką w Tucson w czasach jego młodości – piękna dziewczyna. Twierdził, że obraz musiał zostać namalowany z pamięci, bo Mildred jest już staruszką, o ile w ogóle żyje.

– Czy pamiętasz jej nazwisko?

– Nie. Zdaje mi się, że przybierała nazwiska mężczyzn, z którymi mieszkała.

Zostawiłem Paolę w kaplicy i wróciłem do kostnicy. Purvis siedział w przedsionku, ale nie miał fotografii obrazu. Powiedział mi, że dał ją Betty Jo Siddon.

– Poco?

– Chciała wziąć ją do redakcji i zrobić kopie.

– Ale Mackendrick się ucieszy, Henry.

– Do diabła, przecież sam kazał mi ją dać. Szef policji i idzie w tym roku na emeryturę i kapitan Mackendrick zaczął dbać o reklamę.

Ruszyłem w kierunku bramy szpitala. Potem zatrzymałem się nagle, zdawszy sobie sprawę, że nie dokończyłem podjętego zadania. Kiedy spotkałem na swej drodze konającego Paula Grimesa, szedłem na rozmowę z panią Johnson, matką Freda.

12

Podszedłem do znajdującej się obok wyjścia dyżurki pielęgniarek i zapytałem, gdzie mogę znaleźć panią Johnson. Siostra przełożona była kobietą w średnim wieku o bladej, kościstej twarzy i niecierpliwym usposobieniu.

– W szpitalu pracuje wiele kobiet o tym nazwisku. Czy ma na imię Sarah?

– Tak. Jej mąż nazywa się Jerry lub Gerard.

– Dlaczego nie powiedział pan tak od razu? Niestety pani Sarah Johnson nie jest już zatrudniona w naszym szpitalu. – Powiedziała to świadomie uroczystym tonem, jak sędzia odczytujący wyrok na panią Johnson.

– Mówiła mi, że tu pracuje.

– Zatem okłamała pana. – Usłyszawszy własną wypowiedź, odczuła jej bezwzględność i złagodziła ją nieco. – Albo może źle pan ją zrozumiał. Jest obecnie zatrudniona w domu dla rekonwalescentów, niedaleko autostrady.

– Czy zna pani jego nazwę?

– La Paloma – odparła z niesmakiem.

– Dziękuję. Dlaczego ją zwolniono?

– Nie mówiłam, że ją zwolniono. Pozwolono jej odejść. Ale nie jestem upoważniona do rozmowy na ten temat. – Poczułem jednak, że ma ochotę mnie zatrzymać. – Czy jest pan z policji?

– Jestem prywatnym detektywem współpracującym z komendą.

Wyjąłem portfel i pokazałem jej fotokopię swej licencji. Uśmiechnęła się do niej, jakby patrzyła w lusterko.

– Znów ma kłopoty?

– Mam nadzieję, że nie.

– Czy i tym razem chodzi o kradzież narkotyków?

– Mogę powiedzieć tylko tyle, że prowadzę dochodzenie w sprawie pani Johnson. Jak dawno przestała tu pracować?

– Zdarzyło się to w ubiegłym tygodniu. Dyrekcja pozwoliła jej odejść i wystawiła jej dobrą opinię. Ale nie mogli jej zatrzymać. Sprawa była zupełnie jasna. Miała część tych pastylek w kieszeni. Byłam tam, kiedy ją przeszukiwano. Szkoda, że nie słyszał pan, jakim językiem przemawiała do kierownika.

– Co mu powiedziała?

– Och, nie mogę tego powtórzyć.

Blada twarz siostry przełożonej pokryła się gwałtownym rumieńcem, jakbym uczynił jej nieprzystojną propozycję. Nagle spojrzała na mnie z niechęcią, wstydząc się chyba własnego podniecenia. Potem odwróciła się na pięcie i odeszła.

Było już po północy. Spędziłem w szpitalu tyle czasu, że czułem się prawie jak pacjent. Tym razem wyszedłem inną bramą. Nie chciałem ponownie natknąć się na kapitana Mackendricka, Purvisa, Paolę czy któregokolwiek ze zmarłych mężczyzn.

Jeżdżąc autostradą widywałem neon La Paloma, więc orientowałem się, gdzie leży zakład dla rekonwalescentów. Po drodze ze szpitala minąłem kilka nie oświetlonych gabinetów lekarskich, hotel dla pielęgniarek i szereg uliczek, na których stały jednopiętrowe, zbudowane przed wojną domy, zamieszkane przez średnio zamożnych obywateli miasta. Zabudowaną część dzielnicy oddzielał od autostrady wąski park, porośnięty z rzadka dębami. Pod osłoną gałęzi stały nieliczne samochody spóźnionych zakochanych; ich przednie szyby były zaparowane.

Jednopiętrowy kompleks wyłożonych kamieniem budynków mieszczących pensjonat La Paloma stał niemal przy samej autostradzie, jak stacja benzynowa. Gdy wszedłem do środka i zamknąłem za sobą ciężkie drzwi, stłumiony warkot z rzadka przejeżdżających o tej porze samochodów upodobnił się do szumu odległych fal morskich. Górowały nad nim dochodzące z bliska odgłosy życia pensjonatu: chrapanie, westchnienia i niewyraźne, ciche prośby pacjentów.

Usłyszałem za sobą ciche kroki zbliżającej się pielęgniarki. Była to młoda, ładna Murzynka.

– Już za późno na odwiedziny – powiedziała. – Wszystko pozamykane na noc.

– Chciałem się zobaczyć z waszą pracownicą, z panią Johnson.

– Spróbuję ją znaleźć. Zaczyna się robić popularna. Jest pan już drugim gościem, który ją dzisiaj odwiedza.

– Kto był pierwszym? Zawahała się przez chwilę.

– Czy jest pan może jej mężem? – spytała w końcu.

– Nie. Tylko przyjacielem.

– Przed panem odwiedził ją syn… młody facet z rudymi wąsami. Wywołał niezłą burdę, zanim udało mi się go wyprosić. – Posłała mi badawcze, choć nie pozbawione życzliwości spojrzenie. – Mam nadzieję, że nie zamierza pan wywołać następnej awantury?

– Jestem jak najdalszy od takiego zamiaru. Chcę zażegnać pewien konflikt.

– W porządku, zawołam ją. Ale bądźcie cicho, dobrze?