Выбрать главу

Betty Jo cofnęła się gwałtownie, unosząc lekko dłonie z rozstawionymi palcami.

– Przestraszyłeś mnie.

– Przepraszam.

– Carlos robi dla ciebie odbitkę. Ja tymczasem muszę niestety zasiąść do maszyny. Chcę dokończyć ten artykuł, by mógł wejść do popołudniowego wydania. A propos – czy mogę w nim wspomnieć o tobie?

– Proszę, ale bez nazwiska.

– Jesteś skromny.

– Nie bardzo. Ale pracuję jako prywatny detektyw. I chcę zachować swą prywatność.

Przeniosłem się za biurko redaktora działu miejskiego i znów oparłem głowę na ramionach. Już od dość dawna nie spałem w pokoju, w którym przebywała oprócz mnie dziewczyna. Oczywiście ten pokój był duży i dość dobrze oświetlony, a dziewczyna miała na głowie zupełnie inne sprawy.

Tym razem obudziła mnie wołaniem, stojąc w pewnej odległości.

– Panie Archer?

Stał obok niej jakiś młody Murzyn. Pokazał mi wykonaną przez siebie czarno-białą odbitkę. Była dość zamazana i szara, jakby jasnowłosa kobieta cofnęła się jeszcze dalej w czasie, poza zasięg promieni słońca. Ale można było rozpoznać jej rysy.

Podziękowałem fotografowi i zaproponowałem, że mu zapłacę. Odmówił, popychając ku mnie powietrze otwartymi dłońmi. Wrócił do pracowni, a dziewczyna ponownie zasiadła do maszyny. Napisawszy kilka słów przerwała nagle, zdjęła dłonie z klawiatury i opuściła je na kolana.

– Nie wiem, czy uda mi się w końcu sklecić ten artykuł. Nie mogę wspomnieć o Fredzie Johnsonie ani o tej dziewczynie. W tej sytuacji nie bardzo mam o czym pisać, prawda?

– Będziesz miała.

– Ale kiedy? Za mało wiem o tych ludziach. Gdyby kobieta z portretu żyła, a mnie udało się do niej dotrzeć, sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Mogłabym uczynić ją centralną postacią swojego artykułu.

– I tak możesz to zrobić.

– Ale byłoby o wiele lepiej, gdybym mogła napisać wyraźnie, kto to jest i gdzie przybywa. I że żyje – jeśli żyje. Może nawet dołączyć wywiad.

– Niewykluczone, że wiedzą to państwo Biemeyer – powiedziałem. – Być może kupili ten portret z pobudek osobistych.

Zerknęła na zegarek.

– Jest po północy. Nie mam odwagi dzwonić do nich tak późno. Tak czy owak nie jest pewne, czy cokolwiek wiedzą. Ruth Biemeyer dużo mówi o swej przyjaźni z Richardem Chantry, ale wątpię, czy kiedykolwiek łączył go z nią bliski związek.

Nie oponowałem jej. Nie chciałem rozmawiać w tym momencie ze swymi klientami. Od chwili, kiedy mnie wynajęli, zasięg całej sprawy ogromnie się rozszerzył i nie liczyłem na to, że będę w stanie wszystko im wkrótce wyjaśnić. Ale miałem ochotę raz jeszcze pociągnąć za język panią Chantry.

– Natomiast Chantry’ego łączył bliski związek z własną żoną – powiedziałem.

– Myślisz, że Francine Chantry zechce ze mną porozmawiać?

– Trudno będzie jej odmówić teraz, kiedy w grę wchodzi morderstwo. Którym zresztą bardzo się przejęła. Być może wie wszystko o tej kobiecie z portretu. Przecież sama często pozowała mężowi.

– Skąd wiesz? – spytała Betty Jo.

– Od niej.

– Mnie nigdy o tym nie mówiła.

– Bo nie jesteś mężczyzną.

– Więc jednak to zauważyłeś?

14

Przejechałem wraz z Betty Jo wzdłuż opustoszałego wybrzeża i dotarłem pod dom pani Chantry. Był cichy i ciemny. Na parkingu nie stał ani jeden samochód. Przyjęcie skończyło się.

Może niezupełnie. Usłyszałem cichy głos kobiecy; jęk bólu lub rozkoszy, który urwał się gwałtownie, gdy podeszliśmy pod drzwi frontowe. Betty Jo odwróciła się do mnie.

– Co to było?

– Mogła to być pani Chantry. Ale wszystkie kobiety wydają w pewnych sytuacjach podobne odgłosy.

Wypuściła powietrze z cichym, gniewnym sykiem zniecierpliwienia i zapukała do drzwi. Zapaliła się nad nimi lampa.

Po dość długiej chwili drzwi otworzyły się i wyjrzał przez nie Rico. Miał koło ust plamę od szminki. Zauważył, że mu się przyglądam, i wytarł ślad grzbietem dłoni. Rozmazał w ten sposób czerwoną plamę, która biegła teraz w dół, przecinając podbródek. W spojrzeniu jego czarnych oczu widniała wrogość.

– O co chodzi?

– Chcemy zadać pani Chantry kilka pytań – odparłem,

– Pani Chantry już śpi.

– Niech ją pan obudzi.

– Nie mogę. Miała ciężki dzień. Ciężki dzień i ciężką noc. – Smuga szminki na policzku nadała jego słowom komicznie lubieżny wydźwięk.

– Proszę spytać, czy nas przyjmie. Jak pan zapewne wie, prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa.

– Niech pan powie, że to my, pan Archer i panna Siddon – powiedziała Betty Jo.

– Wiem, kim państwo są.

Rico wprowadził nas do salonu i zapalił lampy. Ciemna, orla głowa i długi, brązowy szlafrok nadawały mu wygląd zapalczywego, średniowiecznego mnicha. W pustym pokoju unosiły się stęchłe opary dymu z papierosów. Wydawało mi się, że słyszę docierający spoza nich gwar rozmów prowadzonych na przyjęciu. Większość poziomych płaszczyzn – między innymi klawiaturę wielkiego fortepianu – zajmowały puste i do połowy opróżnione szklanki. Wszystko w tym pokoju – z wyjątkiem wiszących na ścianach obrazów, okien, ukazujących bardziej uporządkowany świat, którego nawet morderstwo nie było najwyraźniej w stanie zmienić – kojarzyło się z nieuchronnym kacem.

Obszedłem salon, przyglądając się portretom i próbując przy pomocy dostępnych amatorowi środków ustalić, czy obraz Biemeyerów był dziełem tego samego malarza. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie, a Betty Jo stwierdziła, że ona również jest bezradna.

Ale odkryłem, że mord popełniony na Grimesie, a także – być może – zabójstwo Whitmore’a, wywarło mimo wszystko subtelny wpływ na portrety, a może na moją reakcję. W oczach spoglądających na mnie modeli dostrzegłem podejrzliwość, a także pewnego rodzaju lęk, lęk pełen rezygnacji. Niektórzy z nich patrzyli na mnie jak więźniowie, inni – jak sędziowie, jeszcze inni – jak uwięzione W klatce zwierzęta. Zastanawiałem się, czy któryś z nich – i który – odzwierciedlał stan umysłu człowieka, który je namalował.

– Czy znałaś Chantry’ego, Betty Jo?

– Właściwie nie. Należał do wcześniejszej epoki. Prawdę mówiąc widziałam go tylko raz.

– Kiedy?

– Właśnie w tym pokoju. Mój ojciec, który był pisarzem, przywiózł mnie tu, żebym go poznała. Było to niezwykłe wydarzenie. Rozumiesz, nie widywał się prawie z nikim. Cały czas pracował.

– Jakie zrobił na tobie wrażenie? Zastanowiła się chwilę.

– Był bardzo zamyślony i nieśmiały, równie nieśmiały jak ja. Wziął mnie na kolana, ale w gruncie rzeczy nie miał na to ochoty. Chyba pozbył się mnie jak najprędzej. Byłam z tego zadowolona. Albo nie cierpiał małych dziewczynek, albo też lubił je za bardzo.

– Czy naprawdę tak wtedy pomyślałaś?

– Chyba tak. Dziewczynki są wyczulone na takie sprawy, ja przynajmniej byłam.

– Ile miałaś lat?

– Cztery… może pięć.

– A ile masz teraz?

– Nie powiem ci – odparła z niepewnym uśmiechem.

– Poniżej trzydziestki?

– Niewiele. Było to jakieś dwadzieścia pięć lat temu, jeśli tego chcesz się dowiedzieć. Chantry zniknął wkrótce po mojej wizycie. Zdaje się, że często tak oddziałuję na mężczyzn.

– Na mnie nie.

Jej policzki zabarwiły się z lekka, dzięki czemu stała się ładniejsza.

– Tylko nie próbuj brać mnie na kolana. Możesz zniknąć.

– Dziękuję za ostrzeżenie.

– Drobiazg. Mówiąc poważnie – dodała – czuję się dość dziwnie siedząc teraz w tym samym pokoju i wścibiając nos w jego życie. Zastanawiam się czy pewne sprawy nie są zdeterminowane przez przeznaczenie. Jak myślisz?