Wybuchnęła śmiechem i odłożyła ją pierwsza. Ogoliłem się, wziąłem prysznic i wyszedłem na śniadanie. Nad morzem wiał poranny wiatr. Na powierzchni unosiło się kilka małych łódek. Ale niemal wszystkie przycumowane w zatoce żaglówki kołysały się obok nadbrzeża, poruszając nagimi masztami.
Znalazłem jakąś schludną restaurację i usiadłem przy oknie, żeby przyglądać się łodziom. Patrząc na nie miałem uczucie, że ja również jestem w ruchu i pod wpływem zespolonych sił i jeszcze bardziej powikłanych mechanizmów sterowniczych mknę w kierunku pełnego morza.
Zjadłem jajka na szynce, kartofle, grzanki i kawę. Potem pojechałem do centrum i zaparkowałem wóz za gmachem muzeum.
Spotkałem dziewczynę przy głównej bramie.
– Jesteśmy chyba zsynchronizowani, Betty Jo – powiedziałem.
– Tak. – Jej ton sugerował, że nie jest z tego nadmiernie zadowolona.
– O co chodzi?
– O to, co właśnie powiedziałeś. Moje imię. Nienawidzę go-
– Dlaczego?
– Bo jest głupie. Podwójne imiona zawsze brzmią jak imiona dzieci. Zresztą obydwa z osobna też mi się nie podobają. Betty jest takie pospolite, a Jo wydaje się imieniem chłopca. Ale chyba muszę zdecydować się na jedno z nich. Chyba że poradzisz mi coś lepszego.
– Może Lew?
Nie uśmiechnęła się.
– Robisz sobie żarty. A ja mówię poważnie.
Była poważną dziewczyną i bardziej wrażliwą, niż sądziłem. Nie obudziło to we mnie żalu, że z nią spałem, ale nadało temu wydarzeniu pewną wagę. Miałem nadzieję, że nie zamierza się zakochać, w każdym razie nie we mnie. Ale pocałowałem ją lekko, filantropijnie.
W drzwiach sali, w której wystawiano klasyczną rzeźbę, ukazał się jakiś młody człowiek. Miał falujące, jasne włosy i szerokie ramiona. Trzymał w ręku kolorową fotografię malowanego z pamięci portretu.
– Betty Jo?
– Zmieniłam imię na Betty – oznajmiła mu. – Tak się do mnie odtąd należy zwracać.
– Dobrze, Betty. – Głos młodego człowieka był rzeczowy i raczej cienki. – Chciałem ci powiedzieć, że dopasowałem twoją reprodukcję do jednego z tych obrazów Lashmana, które leżą w piwnicy.
– To wspaniale, Ralph. Jesteś genialny. – Wylewnie uścisnęła jego dłoń. – Nawiasem mówiąc, to jest pan Archer,
– Ja nie jestem genialny – powiedziałem. – Miło mi pana poznać.
Ralph zarumienił się.
– Było to zresztą bardzo łatwe. Obraz Lashmana stał oparty o ścianę na jednym ze stołów w pracowni. Można powiedzieć, że on szukał mnie, a nie ja jego. Właściwie sam rzucił mi się w oczy.
– Ralph znalazł drugi portret tej samej blondynki – wyjaśniła mi Betty. – Malowany przez kogo innego.
– Domyśliłem się. Czy mogę go zobaczyć?
– Oczywiście – odparł Ralph. – Najcenniejsze jest to, że Simon Lashman będzie wam chyba mógł powiedzieć, kim jest dziewczyna.
– Czy mieszka tutaj?
– Nie. W Tucson. Zdaje się, że mamy w aktach jego adres. Kupowaliśmy od niego w ciągu wielu lat sporo obrazów.
– W tej chwili najchętniej obejrzałbym ten, który jest w piwnicy.
Ralph przekręcił klucz w drzwiach. Wszyscy troje zeszliśmy na dół i ruszyliśmy długim, pozbawionym okien korytarzem, który przypominał znane mi więzienia. Pracownia, do której wprowadził nas Ralph, również nie miała okien, ale była jasno oświetlona zawieszonymi pod sufitem jarzeniówkami.
Na stole stał jakiś akt kobiecy. Modelka wydawała się znacznie starsza niż na obrazie państwa Biemeyer. W kącikach jej ust zastygł wyraz bólu. Miała duży, nieco obwisły biust. Z jej ciała nie emanowała już taka wielka pewność siebie.
Betty przeniosła wzrok ze smutnej twarzy modelki na mnie, niemal jakby była zazdrosna o tę kobietę.
– Kiedy został namalowany? – spytała Ralpha.
– Przeszło dwadzieścia lat temu. Sprawdziłem to w katalogu. Nawiasem mówiąc, Lashman zatytułował go „Penelopa”.
– Musi być naprawdę stara – zwróciła się do mnie. – Nawet na tym obrazie nie wygląda zbyt młodo.
– Ja też nie jestem już chłopcem – powiedziałem. Zarumieniła się i odwróciła wzrok, jakbym ją odtrącił.
– Dlaczego obraz stał akurat na stole? – spytałem Ralpha. – Przecież nie tu jest zwykle przechowywany, prawda?
– Oczywiście, że nie. Któryś z pracowników musiał go przynieść z magazynu.
– Dziś rano?
– Wątpię. Nie było tu dziś nikogo przede mną. Sam otwierałem drzwi.
– Kto schodził na dół wczoraj?
– No, co najmniej kilka osób. Przygotowujemy właśnie wystawę.
– I ten obraz ma być na niej demonstrowany?
– Nie. To ekspozycja pejzaży południowej Kalifornii.
– Czy Fred Johnson był wczoraj w piwnicy?
– Owszem. Przez dłuższy czas przeglądał obrazy w magazynie.
– Czy mówił panu, o co mu chodzi?
– Właściwie nie. Powiedział, że czegoś szuka.
– Szukał właśnie tego – stwierdziła nagle Betty. Przestała już być zazdrosna o kobietę z portretu, jeśli w ogóle kiedykolwiek była. Jej policzki zaróżowiły się z podniecenia. Oczy błyszczały żywo.
– Fred jest pewnie w drodze do Tucson. – Zacisnęła pięści i potrząsnęła nimi w powietrzu jak rozgniewane dziecko. – Jeśli uda mi się namówić pana Brailsf orda, żeby pokrył koszta mojej podróży…
Myślałem właśnie to samo o Biemeyer ach. Ale przed rozmową z klientem postanowiłem zatelefonować do malarza nazwiskiem Lashman.
Ralph, wyszukawszy w aktach numer i adres, zostawił mnie samego przy biurku w swoim pokoju.
Wykręciłem numer telefonu Lashmana w Tucson. Po chwili usłyszałem niechętny, ochrypły głos.
– Mówi Simon Lashman.
– Moje nazwisko Archer, dzwonię z muzeum w Santa Teresa. Prowadzę śledztwo w sprawie kradzieży obrazu. Podobno pan malował portret Penelopy, będący własnością tutejszego muzeum.
Przez chwilę panowała cisza. Potem usłyszałem głos Lashmana, przypominający zgrzyt starych drzwi:
– Było to dawno temu. Teraz maluję lepiej. Niech pan mi nie wmawia, że ktoś uznał ten obraz za wystarczająco cenny, by go ukraść.
– Nie został skradziony, proszę pana. Ale autor zaginionego obrazu malował tę samą modelkę, która pozowała panu do Penelopy.
– Mildred Mead? Więc ona jeszcze żyje i działa?
– Miałem nadzieję, że pan mi to powie.
– Przykro mi, ale nie widziałem jej od lat. Musi być teraz staruszką. Wszyscy się starzejemy. – Jego głos stał się słabszy. – Może już umarła.
– Mam nadzieję, że nie. Była piękną kobietą.
– Zawsze uważałem, że Mildred to najpiękniejsza dziewczyna na południowym zachodzie. – Lashman mówił teraz silniejszym głosem, jakby podnieciła go myśl o jej urodzie. – Kto malował obraz, o którym pan mówi?
– Przypisywano go Richardowi Chantry.
– Naprawdę?
– Ale nie stwierdzono na pewno, że on jest jego autorem.
– Nie dziwię się. Nigdy nie słyszałem, żeby Mildred mu pozowała. – Zamilkł na chwilę. – Czy może mi pan opisać ten obraz?
– Jest to zwykły akt, utrzymany w dość żywych kolorach. Ktoś twierdził, że widać w nim wpływy malarstwa indiańskiego.
– Można to powiedzieć o wielu obrazach Chantry’ego, z okresu, kiedy mieszkał jeszcze w Arizonie. Ale nie były one wiele warte. Czy ten portret jest dobry?
– Nie wiem. Ale najwyraźniej wywołał sporo zamieszania.
– Czy jest własnością tamtejszego muzeum?
– Nie. Kupił go niejaki Biemeyer.
– Ten potentat od miedzi?
– Zgadza się. Prowadzę śledztwo w sprawie kradzieży na jego polecenie.
– Więc idź pan do diabła! – powiedział Lashman i przerwał połączenie.