Выбрать главу

Ponownie wykręciłem jego numer.

– Halo? – powiedział. – Kto mówi?

– Archer. Proszę nie odkładać słuchawki. Chodzi nie tylko o kradzież obrazu. Ubiegłej nocy zamordowano w Santa Teresa człowieka nazwiskiem Paul Grimes. Był to antykwariusz, który sprzedał ten portret Biemeyerom. Istnieje niemal na pewno jakiś związek pomiędzy tą transakcją a morderstwem.

Lashman znowu milczał przez chwilę.

– Kto ukradł obraz? – spytał w końcu.

– Student historii sztuki, Fred Johnson. Myślę, że zapewne jedzie teraz wraz z nim do Tucson. I może się u pana pojawić.

– Dlaczego u mnie?

– Chce znaleźć Mildred i przekonać się, kto ją malował. Ma chyba obsesję na punkcie tego obrazu. Prawdę mówiąc niewykluczone, że jest mocno stuknięty, a podróżuje z nim pewna młoda dziewczyna. – Celowo zataiłem fakt, że jest to córka Biemeyera.

– Coś jeszcze?

– To byłoby w skrócie wszystko.

– To dobrze – powiedział. – Mam siedemdziesiąt pięć lat. Maluję swój dwieście czternasty obraz. Jeśli przerwę pracę i zacznę się zajmować cudzymi problemami, nigdy go nie dokończę. Więc zamierzam znowu odłożyć słuchawkę, panie… jak się pan nazywa?

– Archer – powtórzyłem. – Lew Archer. L-E-W A-R-C-H-E-R. Może pan zawsze zdobyć mój numer dzwoniąc do informacji w Los Angeles.

Lashman przerwał połączenie po raz drugi.

16

Poranny wiatr już ucichł. Powietrze było czyste i ostre. Jastrząb kołysał się nad domem Biemeyerów jak błyszcząca ozdoba zwisająca z nieskończenie wysokiego sufitu.

Państwo Biemeyer wyszli mi naprzeciw. Byli ubrani dość konserwatywnie, jak para małżeńska wybierająca się na pogrzeb, i wyglądali tak, jakby to oni mieli zostać pochowani.

Pani Biemeyer szła przodem. Miała pod oczami ciemne kręgi, których nie udało się jej całkiem zatuszować makijażem.

– Czy ma pan jakieś wiadomości o Doris?

– Zdaje się, że wyjechała wczoraj wieczorem z miasta razem z Fredem Johnsonem.

– Dlaczego jej pan nie zatrzymał?

– Nie uprzedziła mnie, że wyjeżdża. Nawet gdyby to zrobiła i tak nie mógłbym jej zabronić.

– Dlaczego? – Ruth Biemeyer pochyliła się ku mnie, unosząc swą kształtną głowę jak tomahawk.

– Doris jest już w tym wieku, że ma prawo robić, co chce. Może nie mieć dość rozsądku, ale ma wystarczającą ilość lat.

– Dokąd pojechali?

– Chyba do Arizony. Trafiłem na ślad prowadzący do Tucson i myślę, że tam właśnie się wybrali. Nie wiem, czy mają z sobą ten obraz. Fred twierdzi, że ktoś mu go ukradł.

– Bzdury – odezwał się po raz pierwszy Jack Biemeyer. Nie zamierzałem się z nim spierać.

– Zapewne ma pan rację. Jeśli państwo chcecie, żebym pojechał do Tucson, musicie oczywiście liczyć się z dodatkowymi wydatkami.

– Naturalnie. – Biemeyer odwrócił wzrok ode mnie i spojrzał na żonę. – Mówiłem ci, że będziemy narażeni na nowe koszta. Zawsze tak jest.

Miałem ochotę go uderzyć. Zamiast tego, odwróciłem się na pięcie i odszedłem na drugi koniec podjazdu. Nie dotarłem daleko. Zatrzymało mnie wysokie na pieć stóp druciane ogrodzenie.

Stok wzgórza opadał stromo ku krawędzi wąwozu. Na przeciwległym wzniesieniu stała willa pani Chantry, wyglądająca z tej odległości jak mały domek w szklanej kuli.

Stojąca za nią oranżeria pokryta była szklanym dachem. Przez lśniące małe szybki dostrzegłem wśród gęstej zieleni jakiś ruch. Wydawało mi się, że stoją tam naprzeciw siebie dwie osoby, wykonujące zamaszyste gesty, jak para szermierzy, których dzieli zbyt duży dystans, by mogli zrobić sobie jakąś krzywdę.

Usłyszałem za sobą spokojny głos Ruth Biemeyer:

– Proszę, niech pan wróci. Wiem, że Jack potrafi być nieznośny. Bóg mi świadkiem, że się już o tym przekonałam. Ale jest nam pan naprawdę potrzebny.

Nie mogłem się oprzeć jej prośbie i powiedziałem to głośno. Poprosiłem ją jednak, by poczekała chwilę, i wyjąłem z samochodu lornetkę. Dostrzegłem przez nią wyraźnie, co dzieje się w oranżerii pani Chantry. Szpakowata kobieta i czarnowłosy mężczyzna, w którym rozpoznałem Rico, stali w gąszczu chwastów i rozłożystych krzewów orchidei, obcinając je przy pomocy długich, zakrzywionych noży.

– O co chodzi? – spytała Ruth Biemeyer.

Podałem jej lornetkę. Stanęła na palcach, by spojrzeć nad krawędzią płotu.

– Co oni robią?

– Wygląda na to, że porządkują oranżerię. Czy pani Chantry lubi zajęcia ogrodnicze?

– Być może. Ale nigdy dotąd nie widziałam, żeby sama coś robiła.

Podeszliśmy z powrotem do jej męża, który stał przez cały czas nieruchomo obok mojego wozu, pogrążony w gniewnym milczeniu.

– Czy chce pan, żebym pojechał w pańskiej sprawie do Tucson? – spytałem go.

– Chyba tak. Nie mam wyboru.

– Ależ ma pan.

Pani Biemeyer przerwała naszą rozmowę, zerkając na przemian to na mnie, to na męża jak sędzia tenisowy.

– Chcemy, żeby dalej zajmował się pan tą sprawą, panie Archer. Jeśli chce pan otrzymać zaliczkę, chętnie wypłacę ją panu z moich własnych oszczędności.

– Nie będzie to konieczne – wtrącił się Biemeyer.

– Dobrze. Dziękuję ci, Jack.

– Wezmę od państwa pięćset dolarów – powiedziałem. Biemeyer jęknął cicho i wydawał się zdruzgotany. Powiedział jednak, że wypisze mi czek, i wszedł do domu.

– Dlaczego ma taki stosunek do pieniędzy? – spytałem.

– Chyba dlatego, że ich trochę zarobił. Kiedy pracował w kopalni jako młody, biedny inżynier, był zupełnie inny. Ale ostatnio naraził się wielu ludziom.

– Na przykład własnej córce. I własnej żonie. A jak jest z Simonem Lashmanem?

– Tym malarzem? Co pan ma na myśli?

– Rozmawiając z nim dziś rano wymieniłem nazwisko pani męża. Lashman zareagował nieprzychylnie. Szczerze mówiąc powiedział mi, żebym poszedł do diabła, i odłożył słuchawkę.

– Bardzo mi przykro.

– Nie czuję się osobiście dotknięty, ale jego pomoc może mi być potrzebna. Czy dobrze go pani zna?

– Nie znam go wcale. Oczywiście wiem, kto to jest.

– Czy pani mąż go zna? Zawahała się przez chwilę.

– Chyba tak – powiedziała w końcu niechętnie. – Nie mam ochoty o tym rozmawiać.

– Proszę jednak spróbować.

– Nie. To dla mnie zbyt bolesne.

– Dlaczego?

– Wiąże się z tyloma dawnymi wydarzeniami. – Potrząsnęła głową, jakby nadal ciążyła jej przeszłość. Potem zaczęła mówić cicho, obserwując drzwi, za którymi zniknął jej mąż. – Mój mąż i pan Lashman byli kiedyś rywalami. Ta kobieta była starsza od Jacka, należała raczej do pokolenia Lashmana, ale wolał ją ode mnie. Odkupił ją od Laśhmana.

– Mildred Mead?

– A więc słyszał pan o niej, prawda? – Gniew i pogarda zmieniły na chwilę jej głos. – Była znana w całej Arizonie.

– Tak, słyszałem o niej. To ona pozowała do zakupionego przez panią obrazu.

Spojrzała na mnie niepewnie, nie rozumiejąc, o czym mówię.

– Jakiego obrazu?

– Tego, którego pani szuka. Chantry’ego.

– Niemożliwe.

– Ależ tak. Nie wiedziała pani, że to portret Mildred Mead?

Zasłoniła oczy dłonią i mówiła nie patrząc w moim kierunku.

– Właściwie powinnam się domyślić. Jeśli tak było, to wykreśliłam ten fakt z pamięci. Kiedy Jack kupił jej dom, przeżyłam straszny szok. Był lepszy niż ten, w którym ja wtedy mieszkałam. – Opuściła dłoń i zmrużyła oczy, oślepiona mocnym, ostrym światłem. – Musiałam być szalona, kiedy przywiozłam ten obraz i powiesiłam go tutaj. Jack z pewnością wiedział, kogo przedstawia. Nigdy nie powiedział ani słowa, ale zastanawiał się chyba, do czego zmierzam.