Выбрать главу

– Może go pani spytać, co o tym sądził. Potrząsnęła głową.

– Nie odważę się. Nie chcę wkładać kija w mrowisko. – Spojrzała za siebie, jakby pragnąc się upewnić, czy jej słowa nie docierają do uszu męża, ale nie wyszedł jeszcze z domu.

– A jednak włożyła pani kij w mrowisko. Kupiła pani ten obraz i sprowadziła go do domu.

– To prawda. Chyba straciłam rozum. Nie sądzi pan?

– Pani powinna to wiedzieć lepiej niż ja. To pani rozum.

– Chętnie go komuś odstąpię. – Wyczułem w jej głosie delikatną nutę podniecenia; była zaskoczona swym własnym wyrafinowaniem.

– Czy widziała pani kiedyś Mildred Mead?

– Nie. Nigdy. Kiedy… kiedy wkroczyła w moje życie, specjalnie jej unikałam. Bałam się.

– Jej?

– Siebie – odpowiedziała. – Bałam się, że mogę zrobić coś brutalnego. Musiała być przynajmniej dwadzieścia lat starsza ode mnie. A Jack, który wobec mnie zawsze był takim kutwą, kupił jej ten dom.

– Czy nadal w nim mieszka?

– Nie wiem. Być może.

– Gdzie jest ten dom?

– W Kanionie Chantry’ego, w Arizonie. Na granicy Nowego Meksyku, niedaleko kopalni. Nawiasem mówiąc, jego właścicielem był niegdyś Chantry.

– Ten malarz?

– Jego ojciec, Felix – odparła. – Felix Chantry był inżynierem. To on uruchomił tę kopalnię. Kierował nią aż do śmierci. Dlatego właśnie czułam się tak dotknięta, kiedy Jack kupił dom od jego spadkobierców i ofiarował go tej kobiecie.

– Nie bardzo panią rozumiem.

– To całkiem proste. Jack przejął kopalnię od Felixa Chantry. Był zresztą jego krewnym. Matka Jacka była kuzynką Chantry’ego. Oto jeszcze jeden powód, dla którego powinien był kupić ten dom dla mnie. – W jej głosie rozbrzmiewała niemal infantylna gorycz.

– Czy dlatego właśnie kupiła pani obraz Chantry’ego?

– Być może. Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. Kupiłam go chyba dlatego, że interesował mnie jego autor. Niech pan nie pyta, w jakim sensie mnie interesował, ten problem stał się ostatnio dość drażliwy.

– Czy nadal chce go pani odzyskać?

– Sama nie wiem – odpowiedziała. – Ale chcę odzyskać córkę. Nie powinniśmy tu stać i tracić czasu.

– Wiem o tym. Czekam na ten czek, który miał przynieść pani mąż.

Pani Biemeyer spojrzała na mnie z zakłopotaniem i weszła do domu. Pozostała w nim przez dłuższą chwilę.

Lornetka nadal zwisała na pasku z mojej szyi, przeszedłem więc raz jeszcze na przeciwległy koniec podjazdu i stanąłem nad krawędzią stoku. Ciemnowłosy mężczyzna i szpakowata kobieta nadal zajęci byli wycinaniem rosnących w oranżerii chwastów.

W drzwiach pojawiła się sama pani Biemeyer. Z jej oczu spływały łzy gniewu. Czek, który mi wręczyła, wystawiony był przez nią, nie zaś przez męża.

– Odejdę od niego. – Skierowała swe słowa zarówno do mnie, jak i do własnego domu. – Gdy tylko zakończymy tę sprawę.

17

Pojechałem do centrum i zamieniłem na gotówkę czek Biemeyerów, zanim którekolwiek z nich było w stanie powstrzymać jego realizację. Zostawiwszy samochód na parkingu za bankiem, przeszedłem jeden odcinek ulicy i dotarłem do skweru, na którym stał gmach redakcji. Sala zajmowana przez dział informacji, niemal wymarła we wczesnych godzinach rannych, tętniła teraz życiem. Przy maszynach do pisania siedziało chyba ze dwadzieścia osób.

Betty dostrzegła mnie i wstała zza biurka. Zbliżyła się z uśmiechem, wciągając brzuch.

– Chcę z tobą pomówić – oświadczyłem.

– A ja chcę pomówić z tobą.

– Mam na myśli poważną rozmowę.

– Ja również.

– Wydajesz się zbyt szczęśliwa.

– Bo naprawdę jestem.

– A ja nie. Muszę wyjechać z miasta. – Wyjaśniłem jej przyczyny. – Czy możesz zrobić coś dla mnie podczas mojej nieobecności?

– Miałam nadzieję, że mogę zrobić coś dla ciebie w twojej obecności – powiedziała z wymownym uśmiechem.

– Jeśli zamierzasz prowadzić ze mną szermierkę słowną, to może znajdźmy do tej rozmowy jakieś spokojniejsze miejsce?

– Może tutaj?

Zapukała do drzwi z tabliczką „Redaktor naczelny”, ale nikt nie odpowiedział. Weszliśmy więc do gabinetu i pocałowałem ją. Poczułem, że nie tylko moja temperatura się podnosi.

– Hej! – powiedziała. – A więc nadal mnie lubisz.

– Ale muszę wyjechać’. Fred Johnson jest już pewnie w Tucson.

Dotknęła mojej piersi końcami palców, jakby wystukiwała jakieś przesłanie na klawiaturze maszyny do pisania.

– Uważaj na siebie. Fred jest jednym z tych łagodnych chłopców, którzy mogą okazać się niebezpieczni.

– Nie jest już chłopcem.

– Wiem. To ten jasnowłosy młody człowiek, który pracuje w muzeum, ale jest bardzo nieszczęśliwy. Zwierzał mi się kiedyś, opowiadając o swoim koszmarnym życiu rodzinnym. Jego ojciec jest nie nadającym się do pracy alkoholikiem, a matka żyje w stanie nieustannego podniecenia. Fred próbuje jakoś się z tego wszystkiego wyplątać, ale mam wrażenie, że choć zachowuje spokój, jest bliski desperacji. Więc bądź ostrożny.

– Potrafię poradzić sobie z Fredem.

– Wiem o tym. – Położyła mi dłonie na ramieniu. – Więc co mogę dla ciebie zrobić?

– Czy dobrze znasz panią Chantry?

– Prawie od urodzenia. Byłam jeszcze małym dzieckiem, kiedy poznałam Francine.

– Czy jesteście przyjaciółkami?

– Chyba tak. Często oddawałam jej różne przysługi, ale po wczorajszym wieczorze czuję się trochę niezręcznie.

– Bądź z nią w kontakcie, dobrze? Chciałbym dowiedzieć się, co będzie robiła dziś i jutro.

– Czy mogę spytać dlaczego? – Moja prośba jakby ją zaniepokoiła.

– Możesz spytać, ale ja nie potrafię odpowiedzieć. Nie wiem dlaczego.

– Czy podejrzewasz ją o coś złego?

– Jestem podejrzliwy wobec wszystkich.

– Z wyjątkiem mnie, mam nadzieję. – Jej uśmiech był poważny i badawczy.

– Z wyjątkiem ciebie i siebie. Czy możesz poobserwować dla mnie Francine Chantry?

– Oczywiście. I tak miałam zamiar do niej zadzwonić.

Zostawiłem wóz na lotnisku w Santa Teresa i wsiadłem w miejscowy samolot do Los Angeles. Musiałem tam czekać czterdzieści minut na połączenie z Tucson. Zjadłem kanapkę w barze szybkiej obsługi, popiłem ją piwem i zadzwoniłem do agencji, przyjmującej skierowane do mnie telefony.

Oznajmiono mi, że dzwonił Simon Lashman. Miałem jeszcze czas, żeby się z nim połączyć.

Jego głos w słuchawce wydał mi się jeszcze bardziej niechętny i starczy niż rano. Przedstawiłem się, powiedziałem mu, gdzie jestem, i podziękowałem za telefon.

– Nie ma za co – powiedział oschle. – Nie zamierzam przepraszać za moje zniecierpliwienie. Było ono całkowicie usprawiedliwione. Ojciec tej dziewczyny zrobił mi kiedyś grube świństwo, a ja nie mam zwyczaju wybaczać. Jaki ojciec, taka córka.

– Nie działam z polecenia Biemeyera – oznajmiłem.

– Wydawało mi się, że tak.

– Zostałem zatrudniony przez jego żonę. Niepokoi się bardzo o córkę.

– I słusznie. Dziewczyna zachowuje się jak narkomanka.

– Więc pan ją widział?

– Tak. Była tu z Fredem Johnsonem.

– Czy mogę przyjechać i porozmawiać z panem dziś późnym popołudniem?

– Przecież mówił pan, że jest pan w Los Angeles?

– Za kilka minut wsiadam w samolot do Tucson.

– Dobrze. Wolę nie rozmawiać o tych sprawach przez telefon. Kiedy malowałem w Taos, nie miałem nawet aparatu. Był to najszczęśliwszy okres w moim życiu. – Nagle wziął się w garść. – Zaczynam ględzić. Nienawidzę ględzących starców. Więc do widzenia.