Wrócił do sklepu, a ja ruszyłem w górę. Stosując się do wskazówek sklepikarza odnalazłem wkrótce kanion; w jego wylocie migotały odległe światła Copper City. Stało w nim sporo domów, w których pozapalano już lampy. Najwyższą i największą budowlą była obszerna, murowana rezydencja, zwieńczona spadzistym dachem z gontowych klepek i ozdobiona z przodu szerokim gankiem.
Drogę prowadzącą do tego domu zagradzała żelazna brama. Kiedy wysiadłem z wozu, by ją otworzyć, do moich uszu dotarł śpiew siedzących na ganku ludzi; była to pieśń, jakiej nigdy dotąd nie słyszałem. Jej refren zawierał jakąś wzmiankę o Armageddonie i końcu świata. Ganek podobny był do obudowy okrętu i zebrany na nim chór przypominał mi grupę pasażerów śpiewających psalmy na pokładzie tonącego statku.
Przed moim wozem stał na żwirowanym poboczu stary, niebieski Ford Freda Johnsona. Z silnika kapał olej jak krew z rany. Kiedy zbliżyłem się, Fred wysiadł i niepewnie ruszył w kierunku świateł mego wozu. Jego wąsy były mokre i sklejone, a broda poplamiona krwią. Nie poznał mnie.
– Czy coś się stało? Poruszył opuchniętymi ustami.
– Tak. Mają tam moją dziewczynę. Próbują ją nawrócić. Psalm ucichł w połowie frazy, jakby tonący statek nagle poszedł na dno. Śpiewacy schodzili z ganku, zmierzając w naszą stronę. Z wnętrza budynku doszedł nas podniesiony, nabrzmiały lękiem głos dziewczyny. Fred gwałtownie poruszył głową.
– To ona!
Ruszyłem w kierunku bagażnika samochodu, żeby wy jąć z niego rewolwer, potem przypomniałem sobie, że przyjechałem tu wynajętym wozem. Kiedy się odwróciłem, byliśmy już obaj otoczeni przez sześciu czy siedmiu brodaczy w roboczych kombinezonach. Kobiety stanęły z boku, przyglądając się nam chłodno; miały długie spódnice i szczupłe, ascetyczne twarze.
– Zakłócacie nasze wieczorne nabożeństwo – przemówił do mnie monotonnym głosem najstarszy z grupy, mężczyzna około czterdziestki.
– Przykro mi. Szukam panny Biemeyer. Jestem licencjonowanym prywatnym detektywem i działam z polecenia jej rodziców. Szeryf okręgowy wie, że tu jestem.
– Nie uznajemy jego władzy. To święta ziemia, poświęcona przez naszego przywódcę. Jedynym autorytetem jest dla nas głos gór, nieba i naszych sumień.
– Więc powiedz pan swemu sumieniu, żeby kazało panu przywołać waszego przywódcę.
– Musi pan mówić o nim z większym szacunkiem. Odprawia ważną ceremonię.
Znów dotarł do nas podniesiony głos dziewczyny. Fred ruszył w tamtą stronę, ja poszedłem w jego ślady. Mężczyźni w roboczych kombinezonach stłoczyli się w zwartą grupę, zagradzając nam drogę.
Cofnąłem się i zawołałem najgłośniej jak mogłem:
– Hej, szefie! Wyjdź pan tu, do diabła!
Na ganku ukazał się siwy mężczyzna w długiej, czarnej szacie; wyglądał jak człowiek oszołomiony lub porażony przez piorun. Zbliżył się do nas z szerokim, lecz chłodnym uśmiechem. Wyznawcy rozstąpili się przed nim.
– Błogosławieństwo – powiedział do nich; potem zwrócił się ku nam: – Kim jesteście? Słyszałem, że lżycie mnie i przeklinacie. Potępiam to nie ze względu na mnie samego, lecz przez szacunek dla bóstwa, które reprezentuję.
Jedna z kobiet jęknęła z lęku i zachwytu. Uklękła na żwirze i ucałowała dłoń przywódcy.
– Szukam panny Biemeyer – powiedziałem. – Jestem zatrudniony przez jej ojca. Ten dom należał kiedyś do niego.
– Teraz należy do mnie – powiedział i zaraz poprawił się: – Należy teraz do nas. Naruszacie cudzą własność.
Brodaci mężczyźni chóralnym pomrukiem wyrazili solidarność z przywódcą.
– Zapłaciliśmy za ten teren dużo pieniędzy – powiedział najstarszy z nich. – Jest naszym schronieniem w tych niespokojnych czasach. Nie chcemy, żeby zbrukały go kohorty zła.
– Więc przyprowadźcie pannę Biemeyer.
– To biedne dziecko potrzebuje mojej pomocy – oświadczył przywódca. – Zażywała narkotyki. Tonie w falach lęku, już po raz trzeci.
– Nie wyjadę stąd bez niej.
– To samo im mówiłem. – Fred zaszlochał z rozczarowania, żalu i gniewu. – Ale pobili mnie.
– Pan dawał jej narkotyki – oznajmił przywódca. – Sama ml to powiedziała. Czuję się w obowiązku wykorzenić z niej ten nałóg. Niemal wszyscy moi podopieczni zażywali je kiedyś. Ja też byłem grzesznikiem, choć innego rodzaju.
– Powiedziałbym, że jest pan nim nadal – stwierdziłem. – A może uważa pan, że uprowadzenie nie jest czynem nagannym?
– Dziewczyna jest tutaj ze swej własnej, nieprzymuszonej woli.
– Chciałbym, żeby sama mi to powiedziała.
– Bardzo proszę – oświadczył; potem zwrócił się do swych zwolenników: – Pozwólcie im zbliżyć się do naszego domostwa!
Ruszyliśmy ścieżką w kierunku budynku. Brodacze tłoczyli się wokół Freda i mnie, nie dotykając nas jednak. Dochodził do mnie jednak ich zapach. Była to woń zwarzonych nadziei, zatrutych lęków, zjełczałej niewinności i potu.
Kazano nam zatrzymać się na ganku. Zaglądając do wnętrza przez otwarte drzwi frontowe zauważyłem, że jest ono przebudowywane. Centralny hall przerabiany był na dormitorium; pod wszystkimi ścianami stały podwójne, piętrowe łóżka. Zastanawiałem się, ilu wiernych zamierzał zebrać przywódca i ile każdy z nich płaci za łóżko, kombinezon i zbawienie duszy.
Wprowadził Doris z bocznego pokoju do hallu. Jego wyznawcy pozwolili mi podejść do otwartych drzwi i stanęliśmy w nich oboje naprzeciw siebie. Wydała mi się blada i wystraszona, ale przytomna.
– Czy ja pana w ogóle znam? – spytała.
– Nazywam się Archer. Spotkaliśmy się wczoraj w twoim mieszkaniu.
– Przepraszam. Nie pamiętam tego. Chyba byłam wczoraj zaprawiona.
– Chyba tak, Doris. Jak się czujesz teraz?
– Jestem dość ogłupiała. Wczoraj w nocy w samochodzie prawie wcale nie spałam. A od chwili naszego przyjazdu tutaj zajmowali się mną przez cały czas. – Ziewnęła głęboko.
– W jaki sposób?
– Modlili się za mnie. Chcą, żebym z nimi została. Nie żądają nawet pieniędzy. Ojciec byłby zachwycony, że nie musi za mnie płacić. – Uśmiechnęła się melancholijnie kącikiem ust.
– Nie wydaje mi się, żeby ojciec miał do ciebie taki stosunek.
– Bo nie zna go pan.
– Trochę go już znam. Spojrzała na mnie, marszcząc brwi.
– Czy ojciec kazał panu mnie śledzić?
– Nie. Przyjechałem właściwie z własnej inicjatywy.
Ale płaci mi twoja matka. Chce, żebyś wróciła. On również
– Chyba w gruncie rzeczy wcale tego nie chcą – powiedziała dziewczyna. – Może wydaje im się, że tak jest, ale to nieprawda.
– Ja chcę, żebyś wróciła, Doris – odezwał się za mym plecami Fred.
– Może chcesz, a może nie. A może ja ciebie nie chcę. – Rzuciła mu spojrzenie pełne nieprzyjaznej kokieterii. – I tak nie chodziło ci o mnie. Chciałeś zdobyć obraz, który kupili moi rodzice.
Fred utkwił wzrok w podłodze ganku…Przywódca stanął między dziewczyną a nami. Miał równocześnie twarz egzaltowanego mistyka i sprytnego handlarza. Dłonie drżały mu nerwowo.
– Czy wierzycie mi teraz? – zwrócił się do mnie. – Doris chce z nami zostać. Rodzice zaniedbywali ją i odtrącili. Jej przyjaciel jest fałszywym przyjacielem. W nas rozpoznała ludzi naprawdę życzliwych. Chce żyć z nami w braterstwie duchowej miłości.
– Czy to prawda, Doris?
– Chyba tak – odparła z niepewnym uśmiechem. – Co mi szkodzi spróbować? Wie pan, bywałam w tym domu już przedtem. Ojciec przywoził mnie tu, kiedy byłam małą dziewczynką. Przyjeżdżaliśmy z wizytą do paniMead. Oni zawsze… – przerwała w pół zdania, zakrywając usta dłonią.
– Co oni zawsze, Doris?
– Nic. Nie chcę rozmawiać o moim ojcu. Chcę zostać tu z nimi i odzyskać równowagę. Mam chorą duszę. – Odniosłem wrażenie, że wygłaszając tę autodiagnozę powtarza bezmyślnie czyjąś usłyszaną niedawno opinię. Niestety wydała mi się ona trafna.