Выбрать главу

Miałem wielką ochotę wyrwać ją z grona członków bractwa. Nie podobali mi się ani oni sami, ani ich przywódca. Obawiałem się, że dziewczyna postępuje nierozsądnie. Ale znała swoje własne życie lepiej, niż ja mogłem je kiedykolwiek poznać. Sam widziałem, że nie było bardzo udane.

– Pamiętaj, że możesz zawsze zmienić zdanie – powiedziałem. – Nawet w tej chwili.

– Nie mam zamiaru. Po co miałabym je zmieniać? – spytała mnie posępnie. – Po raz pierwszy od tygodnia zdaję sobie nareszcie sprawę, co się ze mną dzieje.

– Niechaj Bóg cię błogosławi, moje dziecko – powiedział przywódca. – Nie martw się, otoczymy cię staranną opieką.

Miałem ochotę połamać mu kości. Ale wydawało się to bez sensu. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę wynajętego auta. Czułem się bardzo mały, przytłoczony ogromem otaczających mnie gór.

20

Zamknąłem niebieskiego Forda i postawiłem go na poboczu. Fred nie był chyba w stanie prowadzić, a zresztą tak czy owak wolałem mieć pewność, że mi nie ucieknie. Wszedł do mego samochodu jak uszkodzony robot i siedział, zwiesiwszy głowę na poplamiony krwią gors koszuli. Obudził się z letargu, gdy wyjechałem tyłem na szosę.

– Dokąd jedziemy?

– Na dół, żeby porozmawiać z szeryfem.

– Nie!

Odwrócił się ode mnie i zaczął manipulować przy zamku swoich drzwi. Złapałem go za kołnierz i wciągnąłem na środek siedzenia.

– Nie każę cię aresztować – powiedziałem. – Ale mam jeden warunek: musisz odpowiedzieć mi na kilka pytań. Przebyłem daleką drogę, by ci je zadać.

– Ja też przyjechałem z daleka – odparł po chwili namysłu.

– Po co?

Znów milczał przez jakiś czas.

– Żeby zadać kilka pytań.

– To nie jest gra w pytania i odpowiedzi, Fred. Musisz wymyślić coś lepszego. Wiem od Doris, że wziąłeś obraz jej rodziców… sam się zresztą do tego przyznałeś.

– Nie mówiłem, że go ukradłem.

– Wziąłeś go bez ich pozwolenia. Co za różnica?

– Tłumaczyłem panu to wszystko wczoraj. Wziąłem obraz, by zobaczyć, czy uda mi się ustalić autora. Zaniosłem go do muzeum, by porównać z wiszącymi tam pracami Chantry’ego. Zostawiłem go na noc i ktoś go ukradł.

– Ukradł z muzeum?

– Tak, z muzeum. Przyznaję, że powinienem go zamknąć. Zostawiłem go w jednej z otwartych gablot. Myślałem, że nikt go nie zauważy.

– A kto go zauważył?

– Nie mam pojęcia. Nikomu o nim nie mówiłem. Musi mi pan uwierzyć. – Zwrócił ku mnie udręczoną twarz. – Nie kłamię.

– Zatem kłamałeś wczoraj. Mówiłeś mi, że obraz został ukradziony z twojego pokoju w domu rodziców.

– Pomyliłem się – powiedział. – Wszystko mi się poplątało. Byłem załamany i zapomniałem, że zaniosłem go do muzeum.

– Czy to twoja ostatnia wersja?

– To prawda. Nie mogę zmieniać faktów.

Nie wierzyłem mu. Zjechaliśmy z góry pogrążeni w nieprzyjaznym milczeniu. Ścigał nas powtarzający się krzyk sowy.

– Po co przyjechałeś do Arizony, Fred?

– Chciałem odszukać ten obraz – odpowiedział po dłuższym namyśle.

– Ten, który wziąłeś z domu Biemeyerów?

– Tak. – Zwiesił głowę.

– Dlaczego myślisz, że może być w Arizonie?

– Wcale tak nie myślę. To znaczy nie wiem, czy tu jest, czy nie. Chcę tylko dowiedzieć się, kto go namalował.

– Więc nie Richard Chantry?

– Przypuszczam, że to on, ale nie wiem kiedy. Nie wiem też, co się dzieje z Richardem Chantry i gdzie przebywa. Myślałem, że może mi to powie Mildred Mead. Lashman twierdzi, że to ona do niego pozowała. Ale teraz ona również zniknęła.

– Jest w Kalifornii.

Fred wyprostował się na siedzeniu.

– Ale gdzie w Kalifornii?

– Nie wiem. Może znajdziemy tu kogoś, kto nam to powie.

Szeryf Brotherton czekał w samochodzie, stojącym na oświetlonym placyku przed posterunkiem. Zaparkowałem obok niego i wszyscy wysiedliśmy z aut. Fred patrzył na mnie niespokojnie; był ciekawy, co powiem przedstawicielowi władzy.

– Gdzie jest młoda dama? – spytał szeryf.

– Postanowiła zostać na noc z członkami bractwa. Może na dłużej.

– Mam nadzieję, że wie, co robi. Czy są tam również jakieś siostry?

– Widziałem kilka. Szeryfie, to jest Fred Johnson. Brotherton uścisnął dłoń młodego człowieka i przyjrzał się jego twarzy.

– Napadli pana?

– Uderzyłem jednego z nich. On mi oddał. – Fred wydawał się dumny ze swej przygody. – Nie ma o czym mówić.

Szeryf był najwyraźniej zawiedziony.

– Nie zamierza pan złożyć skargi?

Fred zerknął na mnie. Nie dałem mu żadnego znaku.

– Nie – odpowiedział szeryfowi.

– Niech pan się lepiej zastanowi. Pański nos nadal krwawi. Skoro już pan tu jest, niech pan wejdzie do biura. Mój zastępca, Cameron, zrobi panu opatrunek.

Fred niepewnie ruszył w stronę posterunku, jakby był przekonany, że gdy raz wejdzie do środka, nigdy już się nie wydostanie.

Kiedy był już poza zasięgiem naszego głosu, odwróciłem się do szeryfa.

– Czy dobrze znał pan Mildred Mead?

Jego twarz była przez chwilę zupełnie nieruchoma. Oczy błyszczały żywo.

– Lepiej, niż pan przypuszcza.

– Czy myślimy obaj o tym samym?

– Była moją pierwszą kobietą – powiedział z uśmiechem. – Jakieś czterdzieści lat temu, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Wyświadczyła mi wielką przysługę. Od tej pory pozostaliśmy przyjaciółmi.

– Ale nie wie pan, gdzie teraz jest?

– Nie. Trochę się o nią niepokoję. Stan jej zdrowia jest nie najlepszy, a przecież lat też jej nie ubywa. Wiele też w życiu przeszła. Nie podoba mi się, że tak nagle sama wyjechała. – Przez chwilę wpatrywał się w skupieniu w moją twarz.

– Czy wraca pan jutro do Kalifornii?

– Taki mam zamiar.

– Byłbym wdzięczny, gdyby mógł pan odszukać Mildred i zobaczyć, jak jej się powodzi.

– Kalifornia to wielki stan, szeryfie.

– Wiem. Ale mogę popytać ludzi i dowiedzieć się, czy ktoś nie miał od niej wiadomości.

– Mówił pan, że wyjechała, zamierzając zamieszkać u krewnych.

– Tak mi powiedziała przed wyjazdem. Nie orientowałem się, czy ma jakąś rodzinę tam czy gdziekolwiek indziej. Wiedziałem tylko, że miała syna, Williama. – Brotherton ściszył głos tak bardzo, że zdawał się mówić sam do siebie.

– A William został zamordowany w roku 1943 – powiedziałem.

Szeryf splunął na ziemię i pogrążył się w milczeniu. Z posterunku dochodził szmer rozmów, zaś ze stoku góry piskliwy krzyk sowy. Brzmiał jak ochrypły chichot starej kobiety.

– Widzę, że badał pan życie Mildred – stwierdził szeryf.

– Właściwie nie. Zlecono mi odzyskanie obrazu, który był jej portretem. Ale cała sprawa stale zazębia się o inne wydarzenia. Przeważnie tragiczne.

– Niech mi pan da przykład.

– Zniknięcie Richarda Chantry. Zapadł się pod ziemię w Kalifornii w roku 1950, zostawiając po sobie pewną ilość obrazów, które uczyniły go sławnym.

– Wiem o tym – stwierdził szeryf. – Znałem go jako chłopca. Był synem Felixa Chantry, głównego inżyniera kopalni w Copper City. Richard wrócił tu po swoim ślubie. Zamieszkał z młodą żoną w domku na stoku góry i zaczął tam malować. Było to na początku lat czterdziestych.

– Przed zamordowaniem jego przyrodniego brata Williama czy później?

Szeryf odszedł kilka kroków ode mnie, potem cofnął się.