– Kopalnia miedzi zatrudnia więcej pracowników niż jakakolwiek inna firma w tej części stanu – powiedział szeryf.
– W porządku, poślemy dziewczynę do pracy w kopalni.
– O co panu, do diabła, chodzi? – zesztywniał nagle. – Nikt nie ma zamiaru posyłać jej do pracy.
– Po prostu żartowałem.
– Nie ma w tym nic śmiesznego. Musimy zabrać ją z tej podejrzanej farmy, zanim przytrafi jej się coś złego. Żona i ja możemy ją przenocować. Mamy ładny pokój gościnny – była to kiedyś sypialnia naszej córki. Jedźmy, co?
Szeryf zostawił Freda pod opieką swego zastępcy i pojechaliśmy na górę jego służbowym wozem. Zaparkował go na poboczu, za starym, niebieskim Fordem Freda. Zza przełęczy wyglądał ku nam biały, wyszczerbiony księżyc.
Wielki dom na stoku kanionu tonął w ciemności i ciszy, przerywanej tylko czasem przez chrapanie mężczyzn i cichy płacz jakiejś dziewczyny. Okazała się nią Doris. Podeszła do drzwi, gdy zawołałem jej imię. Miała na sobie białą, flanelową koszulę nocną, okrywającą ją jak namiot od szyi w dół. Jej ciemne oczy były szeroko otwarte, twarz mokra od łez.
– Ubierz się, kochanie – powiedział szeryf. – Zabieramy cię stąd.
– Ale mnie się tu podoba.
– Przestałoby ci się podobać, gdybyś tu została. To nie jest miejsce dla takiej dziewczyny jak ty.
Wyprężyła się i podniosła nagle głowę.
– Nie możecie mnie zmusić do wyjazdu. Przywódca podszedł ku nam za jej plecami, zatrzymując się jednak w pewnej odległości. Milczał. Zdawał się obserwować szeryfa z obojętnością widza, oglądającego cudzy pogrzeb.
– Nie zachowuj się w ten sposób, dobrze? – powiedział szeryf do Doris. – Sam mam córkę, wiem, jak to jest. Wszyscy lubimy przeżyć małą przygodę. Ale potem przychodzi pora powrotu do normalnego życia.
– Ja nie jestem normalna – oznajmiła.
– Nie martw się, jeszcze będziesz, kochanie. Musisz tylko znaleźć właściwego młodego człowieka. To samo zdarzyło się mojej córce. Odeszła z domu i mieszkała przez rok w komunie, w Seattle. Ale wróciła potem do nas, znalazła swego wybrańca, a teraz mają już dwoje dzieci i wszyscy są szczęśliwi.
– Nigdy nie będę miała dzieci – stwierdziła Doris. Ubrała się jednak i ruszyła u boku szeryfa w kierunku jego wozu. Ja zostałem w tyle z przywódcą sekty. Chwiejnym krokiem wyszedł na ganek. W strumieniach padającego z nieba światła jego oczy i siwe włosy zdawały się mieć fosforyzujące własności.
– Chętnie pozwolilibyśmy jej zostać z nami.
– Za określoną cenę?
– Wszyscy wnosimy tyle, na ile nas stać. Stosujemy system dziesiętny – każdy płaci w miarę swych możliwości. Mój wkład ma głównie charakter mistyczny. Niektórzy zarabiają na nasze utrzymanie jako skromni pracownicy.
– Gdzie pan studiował teologię?
– W świecie – odparł. – Benares, Camarillo, Lompoc. Przyznaję, że nie mam dyplomu. Ale udzielałem wielu porad. Mam dar niesienia pomocy ludziom. Mogłem pomóc pannie Biemeyer. Wątpię, czy potrafi to zrobić szeryf. – Wyciągnął rękę i dotknął mego ramienia długą, smukłą dłonią. – Myślę, że mógłbym też pomóc panu.
– W czym?
– Być może w niczym. – Aktorskim gestem rozpostarł ramiona. – Wydaje się pan człowiekiem uwikłanym w nie kończącą się bitwę, w wieczne poszukiwania. Czy przyszło panu kiedyś do głowy, że może należy szukać samego siebie? I żeby się odnaleźć, trzeba być milczącym i nieruchomym, nieruchomym i milczącym? – Opuścił wzniesione ręce.
Byłem tak zmęczony, że poważnie potraktowałem jego pytania, i zacząłem obracać je w myślach. Były to pytania, które sam sobie zadawałem, choć nigdy w takiej formie. W końcu, być może, prawdy, której szukałem, nie można było znaleźć w świecie. Trzeba było wejść na szczyt góry i czekać na jej objawienie lub znaleźć ją w sobie samym.
Ale nawet podczas krótkiej chwili relaksu, w trakcie którego rozważałem ten problem, spoglądałem w kierunku widocznych u wylotu kanionu świateł Copper City, myśląc o tym, co muszę tam załatwić następnego ranka.
– Nie mam pieniędzy.
– Ja też nie – odparł. – Ale zawsze jakoś ich dla wszystkich wystarcza. To dla nas najmniejszy problem.
– Szczęśliwi ludzie – powiedziałem. Udał, że nie dostrzega mojej ironii.
– Cieszę się, że pan to zauważył. Mamy naprawdę wielkie szczęście.
– A skąd wzięliście gotówkę na zakup tego domu?
– Niektórzy z naszych członków mają dochody. – Uśmiechnął się, jakby myśl o tym sprawiała mu przyjemność. – Nie zależy nam na zewnętrznych objawach przepychu, ale nasz dom nie przypomina przytułku dla biednych. Oczywiście nie jest jeszcze w pełni spłacony.
– Nie dziwię się. Słyszałem, że kosztuje was ponad sto tysięcy dolarów.
Jego uśmiech zgasł nagle.
– Czy prowadzi pan dochodzenie w naszej sprawie?
– Teraz, kiedy dziewczyna stąd odeszła, w ogóle przestałem się wami interesować.
– Nie zrobiliśmy jej nic złego – powiedział pospiesznie.
– Wcale wam tego nie zarzucam.
– Ale może szeryf zacznie nas teraz gnębić. Tylko dlatego, że udzieliliśmy schronienia córce Biemeyera.
– Mam nadzieję, że nie. Jeśli pan chce, wstawię się u niego za wami.
– Byłbym bardzo wdzięczny. – Wyraźnie się odprężył i odetchnął z ulgą.
– W zamian za to – powiedziałem – może pan zrobić coś dla mnie.
– A mianowicie? – znów zaczął traktować mnie podejrzliwie.
– Pomóc mi w nawiązaniu kontaktu z Mildred-Mead. Rozłożył ręce, kierując dłonie ku górze.
– Nie wiem jak. Nie mam jej adresu.
– Przecież płaci jej pan raty za dom?
– Nie bezpośrednio. Przez bank. Nie widziałem jej ani razu od chwili, kiedy wyjechała do Kalifornii. Było to wiele miesięcy temu.
– Który bank pośredniczy w tej transakcji?
– Southwestern Savings, oddział w Copper City. Powiedzą tam panu, że nie jestem oszustem. I naprawdę nie jestem, niech mi pan wierzy.
Uwierzyłem choć nie bez zastrzeżeń. Ale miał dwa głosy. Jeden należał do człowieka, usiłującego zdobyć swoje miejsce w świecie nadprzyrodzonym. Drugi głos, który usłyszałem przed chwilą, był głosem człowieka kupującego sobie za cudze pieniądze dom w świecie doczesnym.
Była to niestabilna kombinacja. Mógł skończyć jako oszust, jako radiowy kaznodzieja słuchany przez milion wyznawców lub barman we Fresno, zajmujący się leczeniem chorych dusz. Być może wykonywał już kiedyś niektóre z tych zawodów.
Ale byłem skłonny zaufać mu do pewnych granic. Wręczyłem mu kluczyki od niebieskiego Forda, prosząc, by zatrzymał je dla Freda, na wypadek, gdyby znalazł się on jeszcze kiedyś w tych stronach.
22
Zjechaliśmy prowadzącą z góry szosą pod posterunek, na którym siedział Fred w towarzystwie zastępcy szeryfa. Trudno było powiedzieć na pierwszy rzut oka, czy jest więźniem, czy pacjentem. Miał nos zaklejony plastrem, a obie dziurki zatkane kłębuszkami waty. Wyglądał jak człowiek ponoszący w życiu same klęski.
Szeryf, który odniósł właśnie drobne zwycięstwo, wszedł do swego biura, by zatelefonować. Mówił do aparatu głosem pełnym zrozumienia, zmieszanego z odpowiednią dozą szacunku. Ustalał szczegóły odwiezienia Doris do domu odrzutowcem, który miała przysłać kopalnia miedzi.
Podniósł głowę, ukazując zaczerwienioną twarz oraz błyszczące z podniecenia oczy i wręczył mi słuchawkę.
– Pan Biemeyer chce z panem mówić.
Nie miałem ochoty rozmawiać z Biemeyerem ani w tym, ani w jakimkolwiek innym momencie. Wziąłem jednak słuchawkę.
– Mówi Archer – powiedziałem.