Wręczyła mi go jakby z pewną niechęcią. Był napisany na maszynie – z wyjątkiem podpisu – i nosił datę: Santa Teresa, 4 lipca 1950.
Droga Francine
Jest to list pożegnalny. Serce mi pęka, ale muszę od Ciebie odejść. Często rozmawialiśmy o mojej potrzebie odkrycia nowych horyzontów, za którymi znaleźć mogę światło, nie znane dotąd na morzu i lądzie. To urocze wybrzeże i jego dzieje powiedziały mi wszystko, co miały do powiedzenia – tak jak niegdyś Arizona.
Ale podobnie jak w Arizonie dzieje te są krótkie i niedawne i nie mogą udźwignąć poważnych zadań, do których zostałem stworzony. Muszę szukać gdzie indziej jakichś innych korzeni, jakiejś głębszej, przepastniejszej ciemności, bardziej przenikliwego światła. I podobnie jak Gauguin postanowiłem, że muszę poszukiwać ich samotnie, ponieważ pragnę badać nie tylko świat zewnętrzny, ale również głębie i zakątki własnej duszy.
Nie biorę z sobą nic, prócz tego, co mam na grzbiecie, swego talentu, swych wspomnień o Tobie. Droga żono, drodzy przyjaciele, proszę, byście wspominali mnie serdecznie i dobrze mi życzyli. Robię po prostu to, do czego się urodziłem.
Richard Chantry
Zwróciłem Ruth Biemeyer oprawiony list. Przycisnęła go do piersi.
– Piękny, prawda?
– Nie jestem pewien. To zależy od punktu widzenia. Dla żony Chantry’ego musiał to być spory szok.
– Wydaje się, że zniosła go bardzo dobrze.
– Czy rozmawiała pani z nią o tym kiedykolwiek?
– Nie. Nie rozmawiałam. – Jej ostry ton przekonał mnie, że nie łączą ją z panią Chantry więzy przyjaźni. – Ale wydaje się, że ta cała odziedziczona sława sprawia jej wiele radości. Nie mówiąc już o pieniądzach, które jej zostawił.
– Czy Chantry miał skłonności samobójcze? Czy kiedykolwiek wspominał coś o odebraniu sobie życia?
– Ależ skąd! – Zamilkła na chwilę, potem ciągnęła dalej: – Musi pan pamiętać, że znałam Dicka, kiedy był bardzo młody. Ja byłam jeszcze młodsza. Prawdę mówiąc nie widziałam go i nie rozmawiałam z nim od przeszło trzydziestu lat. Ale wierzę mocno, że nadal żyje.
Dotknęła swego biustu, jakby chcąc powiedzieć, że żyje w każdym razie w jej sercu. Na jej górnej wardze pojawiły się kropelki potu. Otarła je grzbietem dłoni.
– Obawiam się, że ta rozmowa trochę mnie rozkleiła.
Przeszłość wynurza się nagle jak spod ziemi i wali nas obuchem w głowę. I to akurat w momencie, kiedy byłam pewna, że wreszcie nad wszystkim panuję… Czy zdarza się to panu czasem?
– W dzień dość rzadko. W nocy, tuż przed zaśnięciem…
– Nie jest pan żonaty? – szybko wyciągała wnioski.
– Byłem, jakieś dwadzieścia pięć lat temu.
– Czy pańska żona żyje?
– Mam nadzieję.
– Nie próbował się pan dowiedzieć?
– Ostatnio nie. Wolę dowiadywać się szczegółów z życia innych ludzi. Tymczasem chciałbym porozmawiać z panią Chantry.
– Nie sądzę, aby to było konieczne.
– Mimo to spróbuję. Może uzupełni mi tło całej sprawy. Twarz mej rozmówczyni zastygła w wyrazie pełnym dezaprobaty.
– Ale chodzi mi przecież tylko o to, żeby pan odzyskał mój obraz.
– I jak się wydaje, chce pani mnie instruować, jak mam to zrobić. Próbowałem współpracować w ten sposób z innymi klientami, ale rezultaty nie były najlepsze.
– Po co chce pan rozmawiać z Francine Chantry? Wie pan, ona właściwie nie należy do naszych przyjaciół.
– Więc mam kontaktować się wyłącznie z przyjaciółmi?
– Nie to chciałam powiedzieć. – Zamilkła na chwilę. – Ma pan zamiar rozmawiać z wieloma ludźmi, prawda?
– Z tyloma, z iloma będę musiał. Cała sprawa wydaje mi się bardziej skomplikowana, niż pani sądzi. Może zająć wiele dni i kosztować kilkaset dolarów.
– Jesteśmy w pełni wypłacalni.
– W to nie wątpię. Ale nie jestem pewien intencji pani męża.
– Proszę się nie martwić. Jeśli on panu nie zapłaci, zrobię to ja.
Wyprowadziła mnie przed dom, by pokazać mi willę państwa Chantry. Była to neohiszpańska rezydencja z wieżami, licznymi przebudówkami i dużą oranżerią. Leżała nieco poniżej szczytu wzgórza, na którym staliśmy, po drugiej stronie wąwozu rozdzielającego obie posiadłości jak głęboka rana w ziemi.
3
Po krótkich poszukiwaniach znalazłem drogę, prowadzącą na most nad wąwozem, i zaparkowałem przed domem pani Chantry. Potężnie zbudowany mężczyzna o haczykowatym nosie otworzył drzwi, zanim zdążyłem zapukać. Wyszedł przed dom, zamykając je za sobą.
– Co mogę dla pana zrobić? – Miał wygląd i głos spoufalonego służącego.
– Chciałbym się zobaczyć z panią Chantry.
– Nie ma jej w domu. Może zechce pan zostawić wiadomość.
– Muszę z nią pomówić osobiście.
– O czym?
– Sam jej powiem, zgoda? Jeśli poinformuje mnie pan, gdzie jest.
– Przypuszczam, że w muzeum. Dziś jest dzień jej dyżuru.
Postanowiłem złożyć najpierw wizytę antykwariuszowi nazwiskiem Paul Grimes. Pojechałem wzdłuż wybrzeża do dolnej części miasta. Na wodzie unosiły się białe żagle, w powietrzu zaś mewy i rybitwy, stanowiące jakby ich drobne, latające odpowiedniki. Zatrzymałem się pod wpływem nagłego impulsu i wynająłem pokój w stojącym nad zatoką motelu.
Dolna część miasta była zaniedbaną nadmorską dzielnicą, obejmującą kilkanaście ulic. Jej niechlujni mieszkańcy wałęsali się po głównej arterii lub stali oparci o drzwi sklepów z różnego rodzaju tandetą.
Zjechałem z głównej ulicy w przecznicę i znalazłem galerię Paula Grimesa, wciśniętą pomiędzy sklep z napojami alkoholowymi a wegetariańską restaurację. Nie wyglądała ona imponująco – ozdobiona lichą, kamienną wykładziną fasada budynku, na którego wyższym piętrze znajdowało się chyba mieszkanie prywatne. Złoty napis na szybie wystawowej głosił: „Paul Grimes – Obrazy i przedmioty dekoracyjne”. Zaparkowałem tuż przed sklepem, obok pomalowanego na zielono krawężnika.
Otwierając drzwi usłyszałem cichy sygnał wiszącego nad nimi dzwonka. Skromność wnętrza maskować miały malowane ekrany i draperie z szarego płótna. Wisiało na nich kilka obrazów, których walory wydały mi się dość dyskusyjne. Przy stojącym pod ścianą tandetnym biurku siedziała ciemnowłosa kobieta w barwnym stroju, starając się nadać sobie wygląd osoby pochłoniętej pracą.
Miała głębokie, ciemne oczy, wystające kości policzkowe i wydatny biust. Jej włosy wydawały się kruczoczarne. Była bardzo przystojna i bardzo młoda.
– Pan Grimes oczekuje mnie – powiedziałem, podawszy jej swoje nazwisko.
– Bardzo mi przykro, ale musiał wyjść.
– Kiedy wróci?
– Nie poinformował mnie. Wyjechał chyba w jakiejś sprawie poza miasto.
– Pani jest jego sekretarką?
– Można mnie tak nazwać. – Jej uśmiech przypominał błysk na wpół ukrytego noża. – Czy to pan telefonował w sprawie jakiegoś obrazu?
– Tak.
– Mogę pokazać panu kilka dzieł. – Wyciągnęła rękę w kierunku eksponowanych płócien. – Te są przeważnie abstrakcyjne, ale mamy na zapleczu kilka obrazów figuratywnych.
– Czy posiadacie jakieś prace Richarda Chantry?
– Nie sądzę. Nie.
– Pan Grimes sprzedał obraz Chantry’ego państwu Biemeyer. Powiedzieli mi, że mogę tu obejrzeć jego fotografię.
– Nic na ten temat nie wiem.
Rozłożyła ręce i spod luźnych rękawów wysunęły się jej okrągłe, ciemne ręce. Były porośnięte delikatnym puchem włosów, który przypominał lekki osad dymu.