Wspominając wysoki budynek ze spadzistym dachem, w którym mieszkał Fred z rodzicami, zastanawiałem się, kto chciałby do niego powracać.
– Czy zawsze mieszkałeś w Santa Teresa? Namyślał się przez chwilę.
– Od kiedy byłem małym chłopcem, zajmowaliśmy ten sam dom na O1ive Street – powiedział w końcu. – Nie zawsze był on taką ruderą, jak teraz. Matka dbała o niego dużo bardziej, ja jej pomagałem, i mieliśmy różnych lokatorów, pielęgniarki ze szpitala i tak dalej. – Mówił takim tonem, jakby posiadanie lokatorów było przywilejem. – Najlepszy okres przeżyliśmy przed przyjazdem ojca z Kanady. – Spojrzał nad moją głową na ścianę, na której odbijał się cień mojej zgarbionej sylwetki.
– Co robił w Kanadzie?
– Miał różne posady, głównie w Kolumbii Brytyjskiej. Dawniej lubił pracę. Wydaje mi się, że już wtedy nie żyli dobrze z matką. Potem zdałem sobie sprawę, że właśnie dlatego przebywał z dala od niej. Ale dla mnie było to dość przykre. O ile pamiętam, zobaczyłem mojego ojca po raz pierwszy, kiedy miałem sześć czy siedem lat.
– Ile masz teraz, Fred?
– Trzydzieści dwa – wyznał niechętnie.
– Miałeś dość czasu, by wyleczyć urazy spowodowane nieobecnością ojca.
– Wcale nie o to mi chodziło. – Był urażony, zły i rozczarowany moją postawą. – Nie zamierzam się usprawiedliwiać jego kosztem.
– Tego nie twierdziłem.
– W gruncie rzeczy był dla mnie dobrym ojcem. – Zastanowił się nad swym stwierdzeniem i wprowadził do niego poprawkę. – W każdym razie, w tym pierwszym okresie, po jego powrocie z Kanady. Zanim zaczął tyle pić. Naprawdę go wtedy kochałem. Czasem wydaje mi się, że nadal go kocham, mimo tych wszystkich okropnych wybryków.
– Jakich wybryków?
– Gada bzdury, ryczy, łamie meble, grozi matce, wybucha płaczem. Nie tyka żadnej pracy. Zajmuje się swoimi wariackimi maniactwami, pije tanie wino i tylko do tego się nadaje. – Jego ostrzejszy teraz głos podnosił się i opadał, jak lament rozwścieczonej żony. Zastanawiałem się, czy Fred nie imituje podświadomie swojej matki.
– Kto przynosi mu wino?
– Matka. Nie wiem, dlaczego to robi, ale stale mu je dostarcza. Czasem – dodał niemal niedosłyszalnym głosem – czasem myślę, że robi to z zemsty.
– Za co miałaby się mścić?
– Za to, że zrujnował siebie, własne życie i jej życie.
Kiedyś zauważyłem, że stoi patrząc, jak on zatacza się od ściany do ściany, jakby widok jego degrengolady sprawiał jej przyjemność. A równocześnie jest jego oddaną niewolnicą i kupuje mu alkohol. To inna forma zemsty – bardziej subtelna. Jest kobietą, która wyrzekła się kobiecości.
Fred zaskoczył mnie. Sięgając w głąb życia, które stanowiło tło jego kłopotów, pozbył się objawów swego głupiego kompleksu niższości. Jego głos stał się poważniejszy. Szczupła, chłopięca twarz i długi nos niemal przestały razić w zestawieniu z jego wąsami. Poczułem, że budzi się we mnie coś w rodzaju szacunku dla Freda, a nawet nadziei.
– To nieszczęśliwa kobieta – powiedziałem.
– Wiem. Oboje są nieszczęśliwi. To fatalnie, że się zeszli. Bardzo źle dla obojga. Sądzę, że mój ojciec, zanim stał się wykolejeńcem, miał kiedyś zadatki na wspaniałego człowieka. Matka oczywiście nie dorasta do niego pod względem umysłowym i przypuszczam, że ubolewa z tego powodu, ale też sporo osiągnęła. Jest fachową dyplomowaną pielęgniarką i potrafiła wytrwać w swym zawodzie opiekując się równocześnie ojcem. Nie przyszło jej to bez trudu.
– Ludzie z reguły robią to, co muszą.
– Ona zrobiła więcej. Umożliwiła mi naukę w college’u. Nie wiem, skąd brała na to pieniądze.
– Miała jakieś dodatkowe dochody?
– Tylko do chwili, kiedy wyprowadził się ostatni lokator. Było to dawno temu.
– A w dodatku, jak słyszałem ubiegłej nocy, straciła posadę w szpitalu.
– Niezupełnie tak było. Sama zrezygnowała. – Głos Freda stracił męski ton i stał się bardziej piskliwy. – W tym pensjonacie La Paloma zaproponowano jej o wiele lepsze warunki.
– Nie wydaje mi się to prawdopodobne, Fred.
– Naprawdę. – Podniósł głos jeszcze bardziej; jego oczy błyszczały niezdrowo, wąsy były nastroszone. – Czy zarzuca pan mojej matce kłamstwo?
– Ludzie popełniają pomyłki.
– Sam pan zrobił błąd, wyrażając się w ten sposób o mojej matce. Żądam, żeby pan to odwołał.
– Ale co?
– To, co powiedział pan o matce. Ona nie handluje narkotykami.
– Nigdy jej tego nie zarzucałem, Fred.
– Ale sugerował pan to. Sugerował pan, że wyrzucili ją ze szpitala, bo kradła narkotyki, żeby nimi handlować.
– Czy tak twierdziły władze szpitala?
– Tak. To banda sadystycznych łgarzy. Moja matka nigdy nie postąpiłaby w taki sposób. Zawsze była uczciwą kobietą. – Wzbierające w jego oczach łzy zostawiły na policzkach wilgotne ślady. – Ja nie byłem porządnym człowiekiem. Żyłem w krainie fantazji. Teraz dopiero to widzę.
– Co masz na myśli, Fred?
– Miałem nadzieję, że uda mi się dokonać odkrycia, które zapewni mi sławę w kręgach ludzi sztuki. Myślałem, że jeśli dotrę do panny Mead, ona pomoże mi znaleźć tego malarza, Chantry’ego. Ale wyszedłem tylko na durnia i naraziłem całą rodzinę na jeszcze większe kłopoty.
– Zrobiłeś to, co mogłeś, Fred.
– To nieprawda. Jestem głupcem!
Odwrócił się do mnie plecami. Jego oddech stawał się stopniowo coraz wolniejszy. Ja również coraz rzadziej wciągałem powietrze. Tuż przed zaśnięciem zdałem sobie sprawę, że zaczynam go lubić.
Obudziłem się jeden raz, w środku nocy, czując ciężar przygniatającej mnie góry. Zapaliłem małą lampkę stojącą obok łóżka. Zacieki na ścianach przypominały niewyraźne ślady złych snów.
Nie próbowałem ich odczytać. Zgasiłem światło i znów zapadłem w sen, oddychając w rytm oddechu mego niemądrego pseudosyna.
23
Kiedy wstawałem następnego ranka, Fred jeszcze spał. Zasłaniał oczy ramieniem, jakby bał się światła nowego dnia. Poprosiłem dyżurującego na posterunku oficera, by miał go na oku. Potem wyruszyłem swym wynajętym wozem do Copper City, kierując się w stronę zawieszonej nad hutą chmury dymu.
Fryzjer ogolił mnie za cztery dolary. Za podobną kwotę otrzymałem śniadanie oraz wskazówki, jak dotrzeć do oddziału Southwestern Savings.
Bank leżał w centrum, w dzielnicy handlowej; wyglądała ona jak fragment południowej Kalifornii, który oderwał się i przeleciał nad pustynią. Otaczające ją miasteczko wydawało się być pozbawione wszelkich sił żywotnych przez leżącą opodal kopalnię i stałe wdychanie wyziewów huty. Dym unosił się nad miastem jak wielka, groteskowa flaga.
Napis na szklanych drzwiach Southwestern Savings poinformował mnie, że bank jest czynny od dziesiątej. Na moim zegarku dochodziła dopiero dziewiąta. Robiło się coraz goręcej.
Wszedłem do budki telefonicznej i zacząłem szukać Paula Grimesa w spisie abonentów. Nie figurował w nim, ale znalazłem dwa numery jego żony: jeden w mieszkaniu prywatnym, drugi zaś w firmie: „P. Grimes – Przybory Malarskie i Szkolne”. Stwierdziłem, że mieści się ona w centrum, o kilka kroków od mojej budki.
Był to mały sklepik na bocznej ulicy, pełen artykułów papierniczych i reprodukcji, ale opuszczony przez klientów. Głębokie, ciemne, wąskie wnętrze przypominało mi prehistoryczną, malowaną jaskinię, choć wiszące na ścianach nowoczesne obrazy nie były tak realistyczne jak malowidła jaskiniowców.
Kobieta, która wyszła z zaplecza, wyglądała jak siostra Paoli. Miała szerokie ramiona, duży biust, równie ciemną cerę i wydatne kości policzkowe. Jej strój składał się z haftowanej bluzki, obszytej grzechoczącymi koralikami, długiej, obszernej spódnicy i sandałów.