– Mnie również – stwierdziłem. – A co o tym wszystkim myśli pani córka, Paola? Podobno rozmawiała pani z nią przez telefon.
Pani Grimes przygryzła dolną wargę i spojrzała w przestrzeń.
– Niestety, nie wiem, co ona myśli. Trudno nam się ze sobą porozumieć. Czy rozmawiała z panem?
– Tuż po morderstwie. Przeżywała jeszcze skutki szoku.
– Chyba nadal je odczuwa. Czy mógłby się pan z nią zobaczyć po powrocie do Santa Teresa?
– Zamierzałem to zrobić.
– Dobrze. Weźmie pan dla niej trochę pieniędzy? Mówi, że została w kompletnej nędzy.
– Chętnie. Gdzie mieszka?
– W hotelu Monte Christo.
– Sądząc z nazwy, to wytworny hotel.
– Ale tylko z nazwy.
– Więc dobrze. – Wręczyła mi dwie wyjęte z kasy dwudziesto-dolarówki i jedną dziesiątkę. – Powinno jej to w każdym razie wystarczyć na kilkudniowy pobyt.
Robiło się późno. Wróciłem do banku Southwestern Savings, który był już czynny, i podszedłem do siedzącej przy biurku przystojnej urzędniczki. Stojąca na bladli tabliczka z nazwiskiem poinformowała mnie, że mam dal czynienia z panią Conchitą Alvarez.
– Szukam znajomej, która nazywa się Mildred Mead – II powiedziałem, podawszy jej swoje nazwisko. – O ile wiem jest waszą klientką.
Pani Alvarez niemal przewierciła mnie spojrzeniemB Musiała dojść do wniosku, że nie jestem przestępcą, b(pochyliła nieco swą ciemną błyszczącą głowę.
– Owszem. Była nią. Ale przeniosła się do Kalifornii.
– Do Santa Teresa? Często mówiła, że chce tam wyje chać.
– I tak właśnie Zrobiła.
– Czy może pani podać mi jej adres? Jadę akurat do Santa Teresa. Pan Biemeyer oddał mi do dyspozycji jedei z samolotów firmy.
Pani Alvarez wstała z krzesła.
– Zobaczę, czy uda mi się go znaleźć.
Zniknęła za drzwiami i pozostała za nimi przez dłuższą chwilę. Kiedy wróciła, na jej twarzy malowało się jakby rozczarowanie.
– Jedyne miejsce pobytu pani Mead, jakie mamy w ak tach, to motel o nazwie Siesta Village. Ale jest to adres sprzed dwu miesięcy.
– Czy tam właśnie wysyłacie jej raty za dom?
– Nie. Sprawdziłam to. Wynajęła sobie skrytkę pocztową. – Pani Alvarez zerknęła na trzymany w ręku skrawek papieru. – Numer 121.
– W Santa Teresa?
– Tak, w głównym urzędzie pocztowym Santa Teresa. Pojechałem na lotnisko i oddałem wynajęty wóz. Piło odrzutowca firmy grzał silniki – Fred i Doris byli już ni pokładzie. Nie siedzieli razem. Doris zajmowała miejsd tuż za kabiną pilotów, Fred zaś – z tyłu. Miałem wrażenie że nie rozmawiają z sobą, może ze względu na obecność stojącego w drzwiach szeryfa. Powitał mnie z wyraźną ulgą.
– Bałem się, że pan nie zdąży. A wtedy musiałbym sam wybrać się do Kalifornii.
– Miał pan z nim jakieś kłopoty?
– Nie. – Spojrzał chłodno na Freda, który odwrócił wzrok. – Ale doszedłem do tego, że nie ufam nikomu, kto nie przekroczył czterdziestki.
– Niestety, zasługuję w takim razie na pańskie zaufanie.
– No tak, chyba zbliża się pan do pięćdziesiątki, co? A ja kończę w przyszłym roku sześćdziesiąt. Nie spodziewałem się tego, ale teraz liczę już dni do emerytury. Świat się zmienia, sam pan zresztą wie.
Ale nie dość szybko – pomyślałem. – Nadal jest to świat, w którym mając pieniądze, można kupić informacje lub milczenie.
25
Odrzutowiec piął się w górę, lecąc długo po linii prostej. Na lewo ode mnie rozciągały się rozległe, suche sawanny Meksyku. Na prawo wznosił się na wysokość przeszło dziesięciu tysięcy stóp szczyt dominującej nad Tucson góry. W miarę, jak posuwaliśmy się na północ, uciekał z wolna w tył, niby wędrująca piramida.
Fred odwrócił się ode mnie i obserwował przesuwający się pod nami krajobraz. Dziewczyna siedząca za kabiną pilota wydawała się równie zamyślona i odległa. Na horyzoncie wyrastał zamglony łańcuch skalnych szczytów.
Fred spojrzał na widoczne przed nami góry, jakby były to ściany więzienia, w którym zostanie zamknięty. Potem odwrócił się w moją stronę.
– Jak pan myśli, co mi zrobią?
– Nie wiem. To zależy od dwu rzeczy. Czy odzyskamy obraz i czy zdecydujesz się opowiedzieć całą historię.
– Opowiedziałem ją panu wczoraj wieczorem.
– Zastanawiałem się nad nią i nie jestem pewien, czy to prawda. Myślę, że pominąłeś pewne istotne fakty.
– To niech pan sobie myśli.
– A nie mam racji?
Odwrócił głowę i spojrzał na wielki, zalany słońcem świat, w którym schronił się na dzień czy dwa. Zdawał się on odlatywać wstecz, ku przeszłości. Przed nami wyrastały skalne ściany i odrzutowiec z głośniejszym nieco wyciem silnika piął się w górę, by przelecieć ponad nimi.
– Co wzbudziło w tobie takie zainteresowanie losem; Mildred Mead? – zapytałem.
– Nic. Nie interesowałem się nią wcale. Nie wiedziałem nawet, kim była… powiedział mi to dopiero wczoraj pan Lashman.
– I nie wiedziałeś, że Mildred przeniosła się kilka miesięcy temu do Santa Teresa?
Odwrócił się ku mnie. Był nie ogolony, przez co wydawaj się starszy i jakby bardziej skryty. Ale miałem wrażenie, że jego zdziwienie jest autentyczne.
– Oczywiście, że nie. Co ona tam robi?
– Przypuszczalnie szuka jakiegoś miejsca, w którym mogłaby się osiedlić. Jest starą, schorowaną kobietą.
– Nie wiedziałem o tym. Nic o niej nie wiem.
– Więc co obudziło twoje zainteresowanie obrazem Biemeyerów?
– Nie mogę tego powiedzieć – odparł, potrząsając głową. – Zawsze fascynowała mnie twórczość Chantry’ego. Zamiłowanie do obrazów nie jest przestępstwem.
– Chyba że się je kradnie, Fred.
– Ależ nie miałem zamiaru nic kraść. Pożyczyłem ten obraz tylko na jedną noc. Miałem zamiar odnieść go nazajutrz.
Doris zwróciła się w naszą stronę. Uklękła na siedzeniu i przyglądała się nam nad oparciem fotela.
– To prawda – potwierdziła. – Fred powiedział mi, że pożycza ten obraz. Nie robiłby tego, gdyby zamierzał go ukraść, prawda?
Chyba że chciał ukraść również ciebie – pomyślałem.
– Wydawałoby się to nielogiczne – odparłem. – Ale niemal wszystko można wytłumaczyć w logiczny sposób, kiedy zrozumiemy okoliczności.
Obdarzyła mnie długim, chłodnym, taksującym spojrzeniem.
– Naprawdę pan wierzy, że wszystko można rozwiązać z pomocą logiki?
– W każdym razie stosuję taką zasadę w mojej pracy – odparłem.
Wymownie podniosła wzrok ku niebu i uśmiechnęła się. Po raz pierwszy zobaczyłem jej uśmiech.
– Czy pozwoli mi pan posiedzieć chwilę koło Freda? – spytała.
Spod sumiastych wąsów młodego człowieka wyjrzał jego delikatny uśmiech. Poczerwieniał z radości.
– Oczywiście, panno Biemeyer – powiedziałem. Zamieniłem się z nią miejscami i udałem, że zasypiam.
Rozmawiali spokojnie i cicho, zbyt cicho, bym mógł ich dosłyszeć wśród szumu silników. W końcu naprawdę zasnąłem.
Gdy się obudziłem, zataczaliśmy łuk nad morzem, kierując się w stronę lotniska w Santa Teresa. Samolot wylądował łagodnie i podkołował do budynku portu lotniczego, mieszczącego się w domu zajmowanym dawniej przez hiszpańskich misjonarzy.
Przy furtce czekał Jack Biemeyer. Gdy wysiedliśmy, zza jego pleców wybiegła żona. Zarzuciła Doris ręce na szyję.
– Och, mamo – powiedziała dziewczyna, wyraźnie speszona.
– Tak się cieszę, że nic ci się nie stało. Dziewczyna spojrzała na mnie ponad ramieniem matki, jak więzień wyglądający zza muru.