Выбрать главу

Biemeyer zaczął przemawiać do Freda. Potem podniósł głos do krzyku. Zarzucał mu gwałt i różne inne przestępstwa. Zapowiedział, że doprowadzi do skazania go na dożywotnie więzienie.

Oczy Freda zwilgotniały. Był bliski łez. Przygryzł wąsy dolnymi zębami. Ludzie wychodzący z budynku dworca lotniczego przyglądali się i przysłuchiwali z pewnej odległości.

Bałem się, żeby nie doszło do czegoś poważniejszego. Podniecony własną gadaniną Biemeyer mógł posunąć się do aktu przemocy lub doprowadzić do niego wystraszonego Freda.

Wziąłem Freda pod ramię, przeprowadziłem przez dworzec i wyszedłem z nim na parking. Zanim zdążyłem go stamtąd zabrać, podjechał do nas wóz patrolowy. Wysiedli dwaj policjanci i aresztowali Freda.

Byli jeszcze na parkingu, kiedy z dworca lotniczego wyszła rodzina Biemeyerów. Biemeyer, jakby parodiująo akt aresztowania Freda, chwycił córkę za łokieć i brutalnie popchnął na przednie siedzenie swego Mercedesa. Kazał żonie wsiadać. Odmówiła, gestykulując żywo. Odjechał.

Ruth Biemeyer stała samotnie na parkingu, sparaliżowana wstydem i blada z wściekłości. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że mnie nie poznaje.

– Czy coś się stało, proszę pani?

– Nie, nie. Ale mąż odjechał beze mnie. Co pana zdaniem powinnam teraz zrobić?

– Zależy, na co ma pani ochotę.

– Ale ja nigdy nie robię tego, na co mam ochotę – powiedziała. – Nikt w gruncie rzeczy nie postępuje tak, jak by chciał.

Zastanawiając się, na co w gruncie rzeczy miałaby ochotę Ruth Biemeyer, otworzyłem prawe drzwi samochodu.

– Odwiozę panią do domu.

– Nie chcę tam jechać – powiedziała wsiadając.

Sytuacja była dziwna. Biemeyerowie mimo tych wszystkich frazesów i wysiłków nie pragnęli chyba powrotu córki. Nie wiedzieli, jak się z nią obchodzić i co zrobić z Fredem. No cóż, ja sam byłem bezradny wobec tego problemu, przynajmniej do chwili wynalezienia jakiegoś innego świata dla ludzi, którzy nie bardzo pasowali do naszych warunków życia.

Zatrzasnąłem drzwi od strony Ruth Biemeyer i usiadłem za kierownicą. W samochodzie, który stał przez cały ten czas na parkingu, było gorąco i duszno. Uchyliłem okno.

Staliśmy na ponurym, bezbarwnym placyku, wciśniętym pomiędzy lotnisko a szosę i zastawionym pustymi samochodami. W oddali migotała zmarszczona powierzchnia morza.

– Dziwny jest ten nasz świat – powiedziała pani Biemeyer tonem dziewczyny, która przyszła na pierwszą randkę i próbuje znaleźć temat do rozmowy.

– Zawsze taki był.

– Dawniej wydawał mi się inny. Nie wiem, co będzie z Doris. Nie może mieszkać w domu i nie potrafi radzić sobie sama. Nie mam pojęcia, co powinna zrobić.

– A co zrobiła pani?

– Wyszłam za Jacka. Może nie był to najwspanialszy mężczyzna na świecie, ale przynajmniej przeszliśmy jakoś przez życie. – Mówiła tak, jakby jej życie było już skończone. – Miałam nadzieję, że Doris znajdzie sobie jakiegoś odpowiedniego młodego człowieka.

– Ma Freda.

– On nie jest właściwym kandydatem – powiedziała chłodno.

– Ale przynajmniej jest przyjacielem.

Przechyliła głowę, jakby zaskoczona, że ktokolwiek może zaprzyjaźnić się z jej córką.

– Skąd pan wie?

– Rozmawiałem z nim. Widziałem ich razem.

– On ją po prostu wykorzystywał.

– Nie wydaje mi się. Jednego jestem pewien: Fred, biorąc pani obraz, bynajmniej nie zamierzał go sprzedawać i nie zrobił tego z chęci zysku. Niewątpliwie ma na jego punkcie lekkiego bzika, ale to inna sprawa. Chciał przy jego pomocy rozwiązać zagadkę Chantry’ego.

– Wierzy pan w to? – spytała przyglądając mi się badawczo.

– Owszem, wierzę. Być może jest niezbyt zrównoważony. Każdy, kto pochodzi z takiej rodziny, miałby do tego prawo. Ale nie jest pospolitym złodziejem… ani niepospolitym zresztą także.

– Więc co się stało z obrazem?

– Zostawił go na noc w muzeum i ukradziono go stamtąd.

– Skąd pan wie?

– Sam mi powiedział.

– I pan mu wierzy?

– Niekoniecznie. Nie wiem, co się stało z obrazem. Wątpię, czy wie to również Fred. Ale moim zdaniem nie zasługuje on na więzienie.

Podniosła na mnie wzrok.

– Więc tam go zawieźli?

– Tak. Może go pani wydostać, jeśli pani zechce.

– Dlaczego miałabym to zrobić?

– Ponieważ, o ile się orientuję, jest on jedynym przyjacielem pani córki. A moim zdaniem Doris jest równic zrozpaczona jak Fred, może nawet bardziej.

Rozejrzała się po parkingu i otaczającym go płaskim terenie. Na horyzoncie wyłaniały się z podmytej przez przypływy skarpy strzeliste baszty uniwersytetu.

– Dlaczego miałaby być zrozpaczona? – spytała. – Daliśmy jej wszystko. Przecież ja w jej wieku byłam w szkole sekretarek, a oprócz tego pracowałam już zarobkowo na połowie etatu. Nawet dość mi się to podobało – powiedziała z żalem i niejakim zaskoczeniem. – W gruncie rzeczy był to najpiękniejszy okres mego życia.

– Doris nie przeżywa najpiękniejszego okresu swego życia.

Przesunęła się do okna i zwróciła ku mnie głowę.

– Nie rozumiem pana. Jest pan dziwnym detektywem. Myślałam, że ludzie pańskiego zawodu tropią złodziei i wsadzają ich za kratki.

– Właśnie to zrobiłem.

– Ale teraz chce pan wszystko odkręcić. Dlaczego?

– Już pani tłumaczyłem. Fred Johnson, niezależnie od tego, co zrobił, nie jest złodziejem. Jest przyjacielem Doris, a ona potrzebuje kogoś życzliwego.

Pani Biemeyer odwróciła się ode mnie i pochyliła głowę. Jasne włosy opadły w dół, odsłaniając jej delikatną szyję.

– Jack mnie zabije, jeśli się wtrącę.

– Jeśli mówi pani serio, to może właśnie Jack powinien przebywać w więzieniu.

Obrzuciła mnie oburzonym spojrzeniem, które po chwili złagodniało i stało się bardziej naturalne.

– Wiem już, co zrobię. Porozmawiam o tym wszystkim z moim adwokatem.

– Jak on się nazywa?

– Roy Lackner.

– Czy to specjalista od spraw kryminalnych?

– Zajmuje się wszystkim. Przez jakiś czas występował w sądzie jako obrońca.

– I jest równocześnie adwokatem pani męża?

Zawahała się przez chwilę; spojrzała mi w twarz i odwróciła wzrok.

– Nie. Nie jest. Poszłam do niego, żeby się dowiedzieć, na co mogę liczyć, gdybym rozwiodła się z Jackiem. Rozmawialiśmy także o Doris.

– Kiedy to było?

– Wczoraj po południu. Nie wiem, po co panu to wszystko mówię.

– Robi pani słusznie.

– Mam nadzieję. Mam nadzieję, że jest pan dyskretny.

– Staram się.

Pojechaliśmy do śródmieścia, do kancelarii Lacknera po drodze powtórzyłem jej wszystko, czego dowiedziałem? się o Fredzie.

– Nie wiadomo jeszcze, co z niego wyrośnie – podsumowałem swe wywody.

Odnosiło się to również do Doris, ale uznałem wspominanie o tym za zbędne.

Kancelaria Lacknera mieściła się w przebudowanym; drewnianym dworku, stojącym na granicy między śródmieściem a dzielnicą slumsów. Drzwi otworzył nam młody człowiek o niebieskich oczach; miał jasną brodę i proste płowe włosy, sięgające mu niemal do ramion. Uśmiechnął się sympatycznie i mocno ścisnął moją dłoń.

Miałem ochotę wejść i porozmawiać z nim, ale Ruth Biemeyer dała mi wyraźnie do poznania, że nie życzy sobie mojej obecności. Zachowywała się stanowczo i wyniośle; zastanowiłem się mimochodem, czy nie łączy ją z młodym człowiekiem bliższy związek.

Podałem jej nazwę mojego motelu. Potem pojechałem ni nadbrzeże, by wręczyć Paoli pięćdziesiąt dolarów otrzymane od jej matki.

26

Hotel Monte Christo mieścił się w trzypiętrowym, murowanym gmachu, będącym dawniej dużą prywatną rezydencją. Obecnie wisiało tu ogłoszenie o „Specjalnej zniżce dla gości przyjeżdżających na weekendy”. Niektórzy z nich pili właśnie piwo w hallu i grali w monety, żeby ustalić, kto za nie zapłaci. Recepcjonista był drobnym, uśmiechniętym sztucznie człowieczkiem o czujnym spojrzeniu, które na widok mojej osoby stało się jeszcze czujniejsze. Zastanawiał się chyba, czy jestem policjantem.