Nie wyjaśniłem jego wątpliwości. Sam niekiedy nie byłem tego pewien. Spytałem go o Paolę Grimes. Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi.
– To taka ciemna dziewczyna… ma długie, czarne włosy. I dobrą figurę.
– Ach. Tak. Numer 312. – Odwrócił się i zajrzał do przegródki na klucze. – Nie ma jej w pokoju.
Nie pytałem nawet, kiedy można się jej spodziewać. Sam tego pewnie nie wiedział. Zatrzymałem w portfelu pięćdziesiąt dolarów i zapamiętałem numer jej pokoju. Przed wyjściem z gmachu zajrzałem do baru. Był już ruiną dawnej świetności. Wszystkie czekające w nim dziewczyny były blondynkami. Na plaży przylegającej do hotelu było sporo kobiet o długich, czarnych włosach, ale nie znalazłem wśród nich Paoli.
Dotarłem do gmachu redakcji i zaparkowałem obok krawężnika w miejscu, w którym wolno było stać piętnaście minut. Betty siedziała w dziale wiadomości przy maszynie do pisania. Spokojnie przebierała palcami po klawiszach. Miała niebieskawe kręgi pod oczami i nie umalowane usta. Wydawała się zniechęcona i mój widok nie wpłynął w sposób dostrzegalny na poprawę jej humoru.
– Co się stało, Betty?
– Nie posunęłam się naprzód w sprawie tej Mildred Mead. Prawie nic się o niej nie mogę dowiedzieć.
– To przeprowadź z nią wywiad.
Zrobiła taką minę, jakbym chciał ją uderzyć w twarz.
– Głupie żarty.
– Wcale nie żartuję. Mildred Mead ma skrytkę na głównej poczcie w Santa Teresa, numer 121. Jeśli nie uda ci się dotrzeć do niej tą drogą, znajdziesz ją zapewne w jednym z tutejszych zakładów dla rekonwalescentów.
– Czy jest chora?
– Chora i stara.
Spojrzenie Betty i wyraz jej twarzy stały? się znacznie łagodniejsze.
– Ale co u Boga ojca robi tutaj, w Santa Teresa?
– Spytaj ją o to. A kiedy coś powie, powtórz mnie.
– Nie wiem, w którym zakładzie przebywa.
– To dzwoń do wszystkich po kolei.
– Dlaczego sam tego nie zrobisz?
– Muszę pogadać z kapitanem Mackendrickiem. Poza tym tobie łatwiej załatwić to telefonicznie. Znasz ludzi w tym mieście, a oni znają ciebie. Jeśli ją znajdziesz, nie mów nic, co mogłoby ją wystraszyć. Na twoim miejscu nie wspominałbym, że jesteś dziennikarką.
– Więc co mam powiedzieć?
– Jak najmniej. Skontaktuję się z tobą później. Dojechałem przez centrum miasta do komendy policji.
Był to prostokątny kamienny gmach, leżący jak ciemny sarkofag w samym środku asfaltowego parkingu. Przekonałem uzbrojoną i umundurowaną wartowniczkę, by wpuściła mnie do małego, ciemnawego gabinetu Mackendricka. Stała w nim wielka szafa na akta, biurko i trzy krzesła, z których jedno zajmował Mackendrick. Jedyne okno było zakratowane.
Mackendrick wpatrywał się w leżący przed nim arkusz maszynopisu. Nie podniósł od razu głowy. Zastanawiałem się, czy czuje się zbyt mało ważny i chce mi w ten sposób pokazać, że jest ważniejszy niż ja. W końcu uniósł ku mnie swe pozbawione wyrazu oczy.
– Pan Archer? Myślałem, że opuścił pan już nasze miasto.
– Pojechałem do Arizony po córkę Biemeyerów. Jej ojciec kazał nas przywieźć jednym z odrzutowców firmy.
Moja informacja zrobiła wrażenie na Mackendricku i zaskoczyła go lekko, a tego właśnie chciałem. Potarł dłonią swój mięsisty policzek, jakby chciał się upewnić, że nadal znajduje się on na swoim miejscu.
– Oczywiście – powiedział. – Pracuje pan dla Biemeyerów. Zgadza się?
– Zgadza się.
– ,Czy interesuje ich zabójstwo Grimesa?
– Grimes sprzedał im ten portret. Istnieją pewne wątpliwości, czy to falsyfikat, czy też naprawdę nowo odkryty obraz Chantry’ego.
– Jeśli Grimes miał z tym coś wspólnego, wątpię, żeby był autentyczny. To ten obraz, który został ukradziony?
– Właściwie nie został ukradziony – powiedziałem – w każdym razie nie za pierwszym razem. Wziął go Fred Johnson, by przeprowadzić na nim w muzeum pewne badania. Ktoś go stamtąd ukradł.
– Czy to wersja Johnsona?
– Tak, i wierzę mu. – Ale kiedy powtarzałem ją, nawet mnie samemu wydała się niezbyt przekonująca.
– A ja nie. I Biemeyer również. Właśnie rozmawiałem z nim przez telefon. – Mackendrick uśmiechnął się z chłodnym zadowoleniem. Zdobył na mnie punkt w nie kończącej się grze o wpływy, pod znakiem której upływało jego życie. – Jeśli zamierza pan dalej pracować dla Biemeyera, niech pan lepiej uzgadnia z nim wszystkie te drobne szczegóły.
– Nie jest moim jedynym źródłem informacji. Rozmawiałem dość długo z Fredem Johnsonem i nie wydaje mi się on przestępcą.
– Niemal każdy nim jest – powiedział Mackendrick. – Trzeba tylko stworzyć mu sposobność. A Fred Johnson ją miał. Być może działał nawet w zmowie z Grimesem. To byłby niezły numer: sprzedać Biemeyerom lewy obraz Chantry’ego i ukraść go na powrót, zanim sprawa wyjdzie na jaw.
– Myślałem o takiej możliwości. Ale wątpię, czy tak było. Fred Johnson nie potrafiłby zaplanować tego rodzaju akcji ani zrealizować jej. A Paul Grimes nie żyje.
Mackendrick wychylił się do przodu, umieścił oba łokcie na blacie biurka i objąwszy lewą dłonią prawą pięść; wsparł na niej podbródek.
– Mogą być w to wmieszane inne osoby. Niemal na1 pewno tak jest. A może mamy do czynienia z grupą złodziei dzieł sztuki, złożoną z pedałów i narkomanów? Żyjemy w zwariowanym świecie.
Rozłączył dłonie i zamachał palcami przed twarzą, jaki by ilustrując tym gestem dzikość świata.
– Czy wie pan, że Grimes był pedałem?
– Tak. Powiedziała mi to dziś rano jego żona. Mackendrick szeroko otworzył oczy.
– To on ma żonę?
– Miał. Wiem od niej, że od dawna żyli w separacji. Ale prowadzi w Copper City sklep z przyborami malarskimi pod nazwiskiem męża.
Mackendrick zapisał coś ołówkiem w żółtym notatniku
– Czy Fred Johnson też jest pedałem?
– Wątpię. Ma dziewczynę.
– Właśnie dowiedziałem się od pana, że Grimes miał żonę.
– To prawda. Fred może mieć skłonności biseksualne. Ale spędziłem z nim sporo czasu i nie zauważyłem nic takiego. Nawet gdyby je miał, to nie znaczy, że jest złodziejem.
– Ukradł obraz.
– Wziął go z wiedzą i za zgodą córki właściciela. Fred jest początkującym historykiem sztuki. Chciał zbadać wiek i autentyczność obrazu.
– Teraz tak mówi.
– Wierzę mu. Naprawdę uważam, że nie powinien siedzieć w więzieniu.
Dłoń i pięść Mackendricka znów połączyły się, jak części jakiegoś mechanizmu.
– Czy Fred Johnson płaci panu za takie gadanie?
– Biemeyer płaci mi, żebym odzyskał jego obraz. Fred twierdzi, że go nie ma. Może więc nadeszła pora, by poszukać go gdzie indziej. Tym właśnie się zajmowałem, mniej lub bardziej świadomie.
Mackendrick czekał. Podzieliłem się z nim swymi informacjami o życiu Grimesa w Arizonie i o jego związkach z Richardem Chantry. Powiedziałem mu też o śmierci Williama, nieślubnego syna Mildred Mead, i o pospiesznym wyjeździe Richarda Chantry z Arizony w lecie 1943 roku.
Mackendrick wziął do ręki ołówek i zaczął rysować na żółtej kartce łączące się z sobą kwadraty; tworzyły one nieregularną szachownicę, której pola symbolizować mogły okręgi, miasta lub obszary jego umysłu.