Выбрать главу

– Nic o tym nigdy nie słyszałem – przyznał w końcu. – Czy jest pan pewien, że te informacje są wiarygodne?

– Uzyskałem większość z nich od szeryfa, który prowadził dochodzenie w sprawie zabójstwa Williama Meada. Może je pan u niego sprawdzić.

– Zrobię to. Kiedy Chantry przyjechał do Santa Teresa i kupił ten dom nad oceanem, odbywałem służbę wojskową. Wróciłem do cywila, zacząłem od roku 1945 pracować w policji i byłem jednym z niewielu ludzi, którzy go osobiście znali. – Ze słów Mackendricka wynikało, że dzieje tego miasta utożsamiał z własnym życiem. – Przez wiele lat, dopóki nie zostałem sierżantem, patrolowałem ten odcinek plaży. W ten sposób poznałem pana Chantry Miał bzika na punkcie bezpieczeństwa. Stale narzekał, że wkoło jego domu kręcą się jacyś ludzie. Wie pan, jak plaża i ocean przyciągają zawsze nowo przybyłych.

– Czy był nerwowy?

– Chyba można go za takiego uznać. W każdym razie był odludkiem. Nigdy nie słyszałem, żeby wydał przyjęcie czy choćby zaprosił przyjaciół do swego domu. Zresztą o ile wiem, nie miał przyjaciół. Siedział w domu z żoną i facetem imieniem Rico, który był ich kucharzem. I praco wał. Słyszałem, że ciągle zajmował się pracą. Czasem malował przez całą noc i kiedy przejeżdżałem tamtędy podczas porannej służby, w domu paliły się jeszcze światła. – Mackendrick podniósł ku mnie oczy, które patrzały w przeszłość, a teraz znów wypełniły się zdumieniem nad teraźniejszością. – Czy jest pan pewny, że był – pedałem? Nigdy nie widziałem, żeby któryś z nich lubił ciężko pracować.

Nie wspomniałem o Leonardzie da Vinci, żeby nie komplikować całej sprawy.

– Jestem niemal pewny. Może pan spytać kogo innego Mackendrick gwałtownie potrząsnął głową.

– Nie mogę tego zrobić w tym mieście. Santa Teres zawdzięcza mu rozgłos – zniknął dwadzieścia pięć la temu, ale nadal jest jednym z naszych czołowych obywateli. Niech pan uważa, co pan o nim mówi.

– Czy to groźba?

– To ostrzeżenie. Powinien mi pan być za nie wdzięczny. Pani Chantry może pana zaskarżyć i niech pan sobie nie wyobraża, że tego nie zrobi. Tak omotała redakcji gazety, że pozwalają jej czytać przed wydrukowanie wszystkie mające się ukazać wzmianki o mężu. Szczegół nie problem jego zniknięcia musi być traktowany niezwykle delikatnie.

– Jak pan myśli, kapitanie, co się z nim stało? Powiedziałem panu wszystko, co wiem.

– Doceniam to. Jeśli, jak pan twierdzi, był pedałem, to mamy odpowiedź. Żył z żoną przez siedem lat i nie mógł tego dłużej znieść. Zauważyłem u tego rodzaju ludzi jedną wspólną cechę. Ich życie ma różne fazy… nie wytrzymują długiego dystansu, a w dodatku biegną po trudniejszym torze niż większość z nas.

Mackendrickowi udało się mnie zaskoczyć. W jego granitowej strukturze było jednak ziarnko tolerancji.

– Czy tak brzmi oficjalna teoria, kapitanie? – spytałem. – Że Chantry odszedł po prostu z własnej woli? Nie było to morderstwo? Samobójstwo? Szantaż?

Głęboko wciągnął powietrze przez nos i z cichym gwizdem wypuścił je ustami.

– Nawet nie będę panu mówił, ile razy słyszałem już to pytanie. Zdążyłem je już nawet polubić – dodał z ironią. – I zawsze udzielam tej samej odpowiedzi. Nie natrafiliśmy nigdy na żadne poszlaki świadczące o tym, że Chantry mógł zostać zamordowany lub uprowadzony. W świetle dostępnych nam faktów uznaliśmy, że odszedł, ponieważ pragnął rozpocząć nowe życie. A to, co powiedział mi pan o jego skłonnościach seksualnych, tylko potwierdza tę hipotezę.

– Przypuszczam, że zbadano dokładnie ten jego pożegnalny list?

– Jak najdokładniej. Pismo, odciski palców, papier listowy – wszystko. Chantry go pisał, on zostawił na nim odciski, do niego należał papier. I nic nie wskazywało na to, że pisał go pod przymusem. W ciągu dwudziestu pięciu lat, jakie minęły od tej pory, nie natrafiliśmy na żadne nowe poszlaki. Od początku szczególnie interesowałem się tą sprawą, bo znałem Chantry’ego i może pan polegać na wszystkim, co panu powiedziałem. Z jakichś przyczyn poczuł się znużony, miał już dosyć życia w Santa Teresa i wycofał się.

– Niewykluczone, że pojawił się na nowo, kapitanie. Fred Johnson jest zdania, że ukradziony obraz został namalowany przez Chantry’ego, i to zupełnie niedawno.

Mackendrick niecierpliwie machnął lewą ręką.

– Opinia Freda Johnsona to dla mnie za mało. I nie wierzę w tę jego historyjkę, że obraz ukradziono z muzeum. Myślę, że gdzieś go zamelinował. Jeśli to naprawdę Chantry, jest wart sporo pieniędzy. A może pan nie wie, że rodzina Freda Johnsona żyje w nędzy? Jego ojciec jest beznadziejnym pijakiem i nie pracuje już od lat, matka straciła posadę w szpitalu, bo podejrzewano ją o kradzież narkotyków. A zresztą Fred jest odpowiedzialny za stratę tego obrazu, niezależnie od tego, czy zgubił go, sprzedał czy dał komuś w prezencie.

– O jego odpowiedzialności zadecydować może tylko sąd.

– Niech pan nie zaczyna rozmawiać ze mną w ten sposób, Archer. Jest pan prawnikiem?

– Nie.

– Więc niech pan przestanie bawić się w adwokata. Fred przebywa tam, gdzie jest jego miejsce. Pan znajduje się na cudzym terenie. A ja jestem umówiony z zastępcą koronera.

Podziękowałem mu za cierpliwość bez odrobiny ironii. Powiedział mi wiele rzeczy, o których powinienem wiedzieć.

Wychodząc z komendy policji minąłem w drzwiach mego przyjaciela Purvisa. Młody zastępca koronera wyglądał jak dziarski, pełen oddania obrońca społeczeństwa, pozujący fotoreporterom. Mijając mnie nie zwolnił nawet kroku.

Czekałem w pobliżu jego służbowego wozu. Samochody policyjne przyjeżdżały i odjeżdżały. Stadko szpaków przemknęło po niebie jak świergocąca chmura, uciekając przed pierwszym, przedwieczornym zmrokiem. Niepokoiłem się o los siedzącego w więzieniu Freda i żałowałem, że nie udało mi się go wyciągnąć.

Purvis wyszedł wreszcie z gmachu komendy; kroczył teraz wolniej, jak człowiek pewny siebie.

– Co słychać? – spytałem.

– Pamiętasz tego nieboszczyka, którego pokazywałem ci w kostnicy wczoraj wieczorem?

– Nieprędko go zapomnę. Malarz, nazwiskiem Jacob Whitmore.

Purvis przytaknął ruchem głowy.

– Okazuje się, że jednak nie utonął w oceanie. Dziś po południu przeprowadziliśmy bardzo dokładną sekcję zwłok. Whitmore utopił się w słodkiej wodzie.

– Czy to znaczy, że został zamordowany?

– Prawdopodobnie. Tak najwyraźniej uważa Mackendrick. Ktoś utopił go w wannie, a potem wrzucił do oceanu.

27

Pojechałem do Sycamore Point i zapukałem do drzwi domku Jacoba Whitmore. Otworzyła mi jego dziewczyna. Nisko wiszące nad horyzontem słońce zabarwiło jej twarz różowym blaskiem, zmuszając ją do przymknięcia oczu. Nie poznała mnie chyba.

Musiałem przypomnieć jej, kim jestem.

– Byłem tu przedwczoraj wieczorem. Kupiłem od pani kilka obrazów Jake’a.

Przysłoniła oczy i przyjrzała mi się uważniej. Była blada i znużona. Podmuchy przedwieczornego wiatru rozwiewały jej jasne, nie uczesane włosy.

– Podobały się panu te obrazy? – spytała.

– Owszem.

– Gdyby chciał pan kupić jeszcze kilka, to mogę je panu sprzedać.

– Pomówimy o tym.

Wpuściła mnie do frontowego pokoju. Nic się w nim zasadniczo nie zmieniło, ale pogrążył się w jeszcze większym chaosie. Ktoś przewrócił krzesło. Na podłodze stały butelki, stół zalany był winem.

Dziewczyna usiadła na stole. Podniosłem przewrócone krzesło i usadowiłem się na nim przodem do niej.

– Czy dziś po południu miała pani jakieś wiadomości od koronera?

Potrząsnęła głową.

– Nikt się ze mną nie kontaktował, w każdym razie nie przypominam sobie tego. Proszę mi wybaczyć, że pokój jest w takim stanie. Wypiłam wczoraj wieczorem za dużo wina i musiałam wpaść w szał. Myślałam… jakie to okrutnie niesprawiedliwe, że Jake utonął w taki sposób. – Przerwała na chwilę, potem mówiła dalej: – Wczoraj zażądali ode mnie zgody na dokonanie sekcji zwłok.