Выбрать главу

– Niech pani tak nie mówi – powiedziałem. – Wszyscy umieramy zbyt wcześnie.

– Dla mnie już i tak jest za późno.

– Proszę jeszcze trochę poczekać. Zacznie pani życie od nowa. Jest pani jeszcze młoda, Jessie.

– Czuję się stara jak świat.

Na dworze zaszło właśnie słońce. Jego ostatnie promienie rozchodziły się po powierzchni morza jak gwałtowny pożar, ogarniający powierzchnię wody.

28

Kiedy dojechałem do centrum, czerwone niebo już ciemniało. W jasno oświetlonych sklepach nie było prawie klientów. Zaparkowałem w pobliżu redakcji, wszedłem po schodach i dotarłem do działu informacji. W pokoju nie było nikogo.

– Czy mogę panu w czymś pomóc? – spytała za moimi plecami gardłowym głosem jakaś przechodząca akurat korytarzem kobieta.

– Mam nadzieję, że tak. Szukam Betty.

Była to drobna, siwowłosa dama w grubych szkłach, nienaturalnie powiększających jej oczy. Spoglądała na mnie z bystrą, przyjazną ciekawością.

– Pan Archer, prawda? Potwierdziłem jej domysł.

Oznajmiła mi, że nazywa się Fay Brighton i prowadzi redakcyjną kartotekę.

– Betty Jo prosiła mnie, żebym panu przekazała wiadomość. Wróci najpóźniej o pół do ósmej. – Zerknęła na mały, złoty zegarek, podnosząc rękę niemal do oczu. – To już zaraz. Nie będzie pan długo czekał.

Pani Brighton zasiadła na powrót za ladą w zastawionym szafkami na akta pokoju. Czekałem pół godziny, wsłuchując się w wieczorne odgłosy pustoszejącego miasta. Potem zapukałem do drzwi jej gabinetu.

– Betty chyba machnęła na mnie ręką i poszła do domu. Czy wie pani, gdzie mieszka?

– Prawdę mówiąc nie. Po rozwodzie zmieniła mieszkanie. Ale chętnie to sprawdzę.

Otworzyła wykaz pracowników i przepisała na kartce papieru adres i numer Betty: „Seabres Apartments, numer 8, telefon 967-9152”. Potem wyjęła spod lady aparat. Gdy wykręcałem numer i nadsłuchiwałem, nie odrywała wzroku od mej twarzy. Telefon Betty zadzwonił dwanaście razy, zanim odłożyłem słuchawkę.

– Czy wspominała pani może, gdzie się wybiera?

– Nie, ale odbyła szereg rozmów telefonicznych. Kilka z nich przeprowadziła stąd, więc mimo woli słyszałam. Betty dzwoniła do różnych miejscowych zakładów dla rekonwalescentów, usiłując znaleźć jakąś krewną. Tak przynajmniej twierdziła.

– Czy wymieniła jej nazwisko?

– Chyba brzmiało ono Mildred Mead. Tak, jestem tego pewna. Zdaje mi się, że ją znalazła. Wybiegła z pośpiechem i miała w oczach taki dziwny wyraz… wie pan? Ambitna młoda reporterka na tropie sensacji. – Z westchnieniem wypuściła powietrze. – Sama taka byłam.

– Czy mówiła pani, dokąd się wybiera?

– Betty Jo? – Pani Brighton zaśmiała się, najwyraźniej ubawiona. – Kiedy zbiera materiał do artykułu, nie powiedziałaby nawet najbliższemu przyjacielowi, która jest godzina. Późno zaczęła, a teraz ma bzika na punkcie swego zawodu. Ale przecież pan to wszystko wie, jeśli jest pan jej przyjacielem.

Nie zadane pytanie zawisło między nami w powietrzu.

– Tak – powiedziałem. – Jestem jej przyjacielem. Jak dawno wyszła?

– Chyba ze dwie godziny temu, może więcej. – Spojrzała na zegarek. – Myślę, że koło wpół do szóstej.

– Samochodem?

– Nie mam pojęcia. I nie powiedziała nic, co pomogłoby mi się domyślić, dokąd jedzie.

– Gdzie jada kolację?

– Różnie. Widuję ją czasami w „Tea Kettle”. To zupełnie dobry lokal, trochę dalej na tej samej ulicy. – Wskazała kciukiem w kierunku morza.

– Czy byłaby pani uprzejma przekazać jej wiadomość, o ile wróci do redakcji?

– Chętnie bym to zrobiła. Ale ja też wychodzę. Nie jadłam cały dzień i szczerze mówiąc czekałam tylko na pana, żeby przekazać wiadomość od Betty. Jeśli napisze pan kartkę, zostawię jej na biurku.

Położyła na ladzie niewielki arkusz czystego papieru i przesunęła go w moim kierunku. Napisałem na nim: „Żałuję, że Cię nie zastałem. Zgłoszę się jeszcze raz w ciągu wieczora. Później będę w motelu”.

Podpisałem się „Lew”. Potem, po chwili wahania, dodałem na początku słowo: „Kochanie”. Złożyłem kartkę i wręczyłem ją pani Brighton. Zaniosła ją do działu informacji.

Wróciwszy, rzuciła mi zakłopotane spojrzenie, pod wpływem którego zacząłem się zastanawiać, czy przeczytała mój list. Odczułem gwałtowaną pokusę, by poprosić o jego zwrot i wykreślić dopisane słowo. Chyba od dobrych kilku lat nie wymówiłem tego słowa ani nie napisałem go do żadnej kobiety. Teraz jednak tkwiło w moich myślach jak skurcz bólu – lub nadziei.

Doszedłem na piechotę do czerwonego neonu z napisem „Tea Kettle” i pchnąłem znajdujące się pod nim drzwi. Była już niemal ósma, a więc dość późno dla bywalców tego typu kafeterii, i lokal wydawał się opustoszały. Przy ladzie nie było kolejki, w pustej niemal sali siedziało przy stolikach kilka starszych osób.

Przypomniałem sobie, że od rana nic nie jadłem. Wziąłem talerz, kazałem nałożyć sobie porcję pieczeni wołowej z jarzynami i zaniosłem go do stolika, z którego mogłem obserwować całą salę. Miałem wrażenie, że znalazłem się w innym mieście, w którym wojny miłosne zakończyły się już, a ja byłem po prostu jednym z pozostałych przy życiu, starzejących się weteranów.

Nie byłem zachwycony tą myślą. Wejście pani Brighton też nie poprawiło mego nastroju. Kiedy jednak wniosła swą tacę do sali restauracyjnej, wstałem i zaprosiłem ją do stolika.

– Dziękuję panu. Nienawidzę jadać sama. I tak, od kiedy umarł mój mąż, spędzam samotnie mnóstwo czasu. – Uśmiechnęła się do mnie lekko, jakby przepraszając, że wspomina o swej stracie. – Czy pan też żyje samotnie?

– Niestety tak. Rozwiodłem się z żoną już jakiś czas temu.

– Szkoda.

– Ja też tak uważałem. Ale ona była innego zdania. Pani Brighton skupiła uwagę na makaronie z serem.

Potem dodała do swej herbaty cukier i mleko. Zamieszała ją i podniosła do ust.

– Od dawna zna pan Betty?

– Poznałem ją przedwczoraj wieczorem na jakimś przyjęciu. Była na nim w charakterze sprawozdawcy.

– Tak, miała o nim pisać. Ale jeśli mówi pan o przyjęciu u pani Chantry, to nie dostarczyła nam ani słowa, które nadawałoby się do druku. Wpadła na trop jakiegoś morderstwa i od dwóch dni tylko o tym myśli. Wie pan, jest ogromnie ambitną dziewczyną.

Pani Brighton spojrzała na mnie badawczo zza swych szkieł, powiększających i rozmywających jej źrenice. Nie byłem pewien, czy chce mnie ostrzec, czy po prostu szuka tematu do rozmowy z nieznajomym.

– Czy ma pan coś wspólnego z śledztwem w sprawie tego morderstwa? – spytała.

– Tak. Jestem prywatnym detektywem.

– Mogę spytać, kto pana zatrudnił?

– Może pani. Ale wolałbym nie odpowiadać.

– Niechże pan powie. – Posłała mi porozumiewawczy uśmiech, który pokrył jej twarz zmarszczkami, a mimo to uczynił ją sympatyczniejszą. – Nie jestem już reporterką. Zachowam to dla siebie.

– Jack Biemeyer. Uniosła uczernione brwi.

– Taka gruba ryba jest zamieszana w sprawę morderstwa?

– Niebezpośrednio. Kupił obraz, który został potem ukradziony. Wynajął mnie, żebym go odzyskał.

– I udało się panu?

– Nie. Ale działam dalej. Już trzeci dzień.

– I nie posuwa się pan naprzód?

– Trochę się posunąłem. Sprawa nabiera rozpędu. Zamordowano drugiego człowieka – Jacoba Whitmore.

Pani Brighton pochyliła się ku mnie gwałtownie. Trąciła filiżankę łokciem, wylewając resztkę herbaty.

– Przecież Jake utonął trzy dni temu przypadkowo w oceanie.

– Utopiono go w słodkiej wodzie – oznajmiłem – a ciało wrzucono potem do morza.