Выбрать главу

– To okropne. Znałam Jake’a. Poznałam go, kiedy był jeszcze w gimnazjum. Pracował u nas jako goniec. Był jednym z najłagodniejszych ludzi, jakich spotkałam.

– Często właśnie łagodni padają ofiarą zabójstwa. Mówiąc to pomyślałem o Betty. Miałem przed oczyma jej twarz i uległe, jędrne ciało. Poczułem ucisk i gorąco w piersiach, więc wciągnąłem głęboko powietrze i wypuściłem je, wydając przy tym mimowolnie ciche westchnienie.

– Co się stało? – spytała pani Brighton.

– Nie cierpię stykać się ze śmiercią.

– W takim razie wybrał pan dziwny zawód.

– Wiem. Ale od czasu do czasu udaje mi się zapobiec morderstwu.

A od czasu do czasu prowokuję jego popełnienie. Usiłowałem nie dopuścić do zetknięcia się tej myśli z myślą o Betty, ale obydwie dążyły ku sobie jak para spiskowców.

– Niech pan zje jarzyny – powiedziała pani Brighton. – Człowiekowi potrzeba jak najwięcej witamin. Niepokoi się pan o Betty Jo, prawda? – dodała tym samym, rzeczowym tonem.

– Owszem.

– Ja również. Szczególnie odkąd mi pan powiedział, że Jake Whitmore został zamordowany. Ktoś, kogo znałam pół życia… to jakby piorun uderzył blisko domu. A jeśli coś się stało Betty… – Urwała na chwilę, potem ciągnęła nieco cichszym głosem: – Przepadam za tą dziewczyną i jeżeli coś jej się stało, gotowa jestem zrobić wszystko.

– Co pani zdaniem mogło się zdarzyć?

Rozejrzała się po sali, jakby szukając jakiegoś zwiastuna czy proroka. Ale nie było tam nikogo, prócz kilku zajętych jedzeniem staruszków.

– Betty ogromnie się przejęła sprawą Chantry’ego – westchnęła. – Ostatnio nie mówiła o niej wiele, ale ja znam te objawy. Sama to kiedyś przeżywałam, chyba przeszło dwadzieścia lat temu. Chciałam wytropić Chantry’ego, przywieźć go do domu żywego i całego i stać się pierwszą damą dziennikarstwa. Idąc za czyjąś radą zdobyłam nawet pieniądze, żeby pojechać na Tahiti. Wie pan, Chantry zawsze był pod bardzo silnym wpływem Gauguina. Ale nie znalazłam go na Tahiti. Ani Gauguina zresztą.

– Więc myśli pani, że Chantry żyje?

– Wtedy tak uważałam. Teraz nie wiem. To zabawne, jak zmieniają się z wiekiem nasze poglądy. Ma pan już tyle lat, że powinien mnie pan zrozumieć. Kiedy byłam młodą kobietą, wyobrażałam sobie, że Chantry postąpił w taki sposób, w jaki sama chciałabym się zachować. Plunął na to parszywe miasteczko i wyniósł się stąd. Wie pan, kiedy zapadł się pod ziemię, był człowiekiem trzydziestoletnim. Miał przed sobą mnóstwo czasu… mógł rozpocząć nowe życie. Teraz, kiedy moje własne dobiega już końca, nie jestem pewna. Nie wykluczam możliwości, że został zamordowany, wtedy, trzydzieści lat temu.

– Kto miałby powód, żeby go zabijać?

– Nie wiem. Może żona. Żony często mają motywy. Niech się pan nie powołuje na moje zdanie, ale sądzę, że byłaby do tego zdolna.

– Zna ją pani?

– Znam ją całkiem dobrze, a w każdym razie znałam. Bardzo dba o reklamę. Odkąd nie jestem reporterką, przestała się mną interesować.

– A poznała pani jej męża?

– Jego nie. Jak pan wie, był odludkiem. Mieszkał w tym mieście przez siedem czy osiem lat, ale ludzi, których znał na tyle, by z nimi rozmawiać, mógłby pan policzyć na palcach jednej ręki.

– Czy może pani wymienić kogoś z nich?

– Przychodzi mi do głowy tylko jeden człowiek. Jacob Whitmore. Przynosił im gazety. Myślę, że właśnie znajomość z Chantrym spowodowała, że zainteresował się malarstwem.

– Ciekaw jestem, czy nie ona przyczyniła się też do jego śmierci?

Pani Brighton zdjęła okulary i przetarła szkła koronkową chusteczką. Potem włożyła je i spojrzała na mnie uważnie.

– Nie bardzo rozumiem, o czym pan mówi. Czy mógłbv mi pan wytłumaczyć w przystępny sposób, co pan ma na myśli? Miałam długi i ciężki dzień.

– Czuję, że Chantry przebywa w mieście. To nie tylko przeczucie. Obraz ukradziony Biemeyerowi był zapewne namalowany przez Chantry’ego. Zanim dotarł do Biemeyera, przeszedł przez ręce dwóch ludzi – Jake’a Whitmore i Paula Grimesa. Obaj nie żyją. To przecież pani wie.

Pochyliła siwiejącą głowę, jakby pod ciężarem tej wiadomości.

– Myśli pan, że Betty naprawdę grozi niebezpieczeństwo, prawda?

– Niewykluczone.

– Czy mogę w czymś pomóc? Chce pan, żebym zaczęła dzwonić do tych zakładów dla rekonwalescentów?

– Tak. Ale niech pani będzie ostrożna. Proszę nie wymieniać żadnych nazwisk. Ma pani starą ciotkę, która wymaga fachowej opieki. Niech im pani każe opisywać wszystkie wygody, jakie mogą jej zapewnić. Proszę szukać w ich głosie śladów winy lub objawów niepokoju.

– Znam się na tym – powiedziała sucho. – Często stykam się z tym w redakcji, ale nie jestem pewna, czy to najlepsza metoda.

– Co pani proponuje?

– Nie wymyśliłam jeszcze nic konkretnego. Wszystko zależy od tego, na czym chcemy się oprzeć. Czy przypuszcza pan, że Betty znalazła ten zakład, w którym przebywa Mildred Mead, i została tam zwabiona, a następnie porwana? Czy nie jest to zbyt melodramatyczna wersja?

– Codziennie zdarzają się melodramaty.

– Pewnie ma pan rację. – Westchnęła. – O nich też często słyszę w redakcji. Ale czy nie wydaje się panu równie prawdopodobne, że Betty po prostu natrafiła na jakiś ślad, wyruszyła na poszukiwania i lada chwila się pojawi?

– Być może jest to równie prawdopodobne – powiedziałem. – Ale niech pani nie zapomina, że Jake Whitmore pojawił się jako topielec. A Paul Grimes jako człowiek pobity na śmierć.

Jej twarz skurczyła się jak szara gąbka, wchłaniająca wodę; widać było, że pojęła sens mojej wypowiedzi i zdała sobie sprawę z jej wagi.

– Oczywiście, ma pan rację. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy. Ale czy nie powinniśmy iść na policję?

– Owszem, gdy tylko będziemy mogli oznajmić im coś konkretnego. Mackendrick jest człowiekiem sceptycznym.

– Och, to prawda. Okey. Gdyby pan mnie szukał, będę w redakcji.

Zapisałem podany mi przez nią numer. Poprosiłem ją też, by dzwoniąc do zakładów sporządziła dla mnie ich listę, zaznaczając na niej numery telefonów.

29

Wspinając się na ciemne wzgórze i podjeżdżając pod dom Biemeyerów, czułem się wściekły i bezsilny. Budynek jaśniał od świateł, ale panowała w nim kompletna cisza.

Biemeyer sam otworzył mi drzwi. Sprawiał wrażenie człowieka, któremu tylko trzymana w ręku szklanka z cocktailem umożliwia zachowanie równowagi.

– Czego pan, do diabła, chce? – Miał ochrypły, zdarty głos, jakby przez dłuższy czas krzyczał.

– Muszę z panem poważnie porozmawiać, panie Biemeyer.

– Wiem, co to znaczy. Żąda pan znowu pieniędzy.

– Niech pan dla odmiany zapomni o pieniądzach. Nie potrzebuję pańskiej gotówki.

Zrobił zawiedzioną minę. Wciągnął na maszt plik banknotów, a ja nie oddałem im honorów. Powoli jego twarz odzyskała normalny wyraz; otoczone zmarszczkami ciemne oczy spoglądały na mnie wrogo.

– Czy to znaczy, że nie zamierza pan przysłać mi rachunku?

Kusiło mnie, żeby odwrócić się do niego plecami i odejść, być może zdzieliwszy go przedtem pięścią. Ale Biemeyer; i członkowie jego rodziny posiadali potrzebne mi informacje. A praca dla nich zapewniała mi w oczach policji pozycję, której nie mógłbym zdobyć w inny sposób.

– Proszę się nie denerwować – powiedziałem. – Zaliczka, którą mi pan dał, powinna wystarczyć. Jeśli okaże siej zbyt mała, wyślę panu rachunek. Ostatecznie, odnalazłem pańską córkę.

– Ale nie obraz.

– Staram się go odzyskać i zbliżam się już do celu. Czy jest tu jakieś miejsce, w którym moglibyśmy spokojnie porozmawiać?