Выбрать главу

Miałem ich już dość. Przeszedłem tego typu kłótnie w okresie rozkładu własnego małżeństwa. Doszły one w końcu do punktu, w którym żadna z wypowiedzi nie była w pełni prawdziwa ani nie przynosiła nadziei na poprawę.

Czułem kwaśny, zwierzęcy gniew, emanujący z ich ciał, i słyszałem szybkie, nierówne oddechy. Stanąłem pomiędzy nimi, zwracając się w stronę Biemeyera.

– Gdzie jest Mildred? – spytałem. – Chcę z nią pomówić.

– Nie wiem. Naprawdę.

– Kłamie – oświadczyła jego żona. – Sprowadził ją do Santa Teresa i wynajął dla niej mieszkanie niedaleko plaży. Mam w tym mieście trochę przyjaciół i wiem, co w trawie piszczy. Widziałam, jak wydeptuje ścieżkę do jej drzwi, jak odwiedza ją codziennie. – Odwróciła się do męża. – Swoją drogą co z ciebie za podlec, żeby wymykać się z przyzwoitego domu i sypiać ze zwariowaną, starą babą.

– Nie sypiałem z nią.

– Więc co robiliście?

– Rozmawialiśmy. Wypijaliśmy kilka drinków i gadaliśmy sobie. Tylko o to nam chodziło.

– Po prostu niewinna przyjaźń, co?

– Oczywiście.

– Zawsze taka była – oświadczyła z ironią.

– Wcale tego nie twierdzę.

– Więc co twierdzisz?

Przez chwilę starał się zapanować nad sobą.

– Kochałem ją – oświadczył.

Popatrzyła na niego bezradnie. Chyba nie powiedział jej tego nigdy dotąd. Wybuchnąwszy płaczem usiadła na jego fotelu, pochylając mokrą od łez twarz aż do kolan.

Biemeyer wydawał się przygnębiony, niemal półprzytomny. Wziąłem go pod ramię i odprowadziłem w przeciwległy koniec pokoju.

– Gdzie jest teraz Mildred?

– Nie widziałem jej od tygodni. Nie wiem, dokąd się przeniosła. Pokłóciliśmy się o pieniądze. Pomagałem jej oczywiście, ale chciała więcej. Żądała, żebym sprawił jej dom ze służbą i pielęgniarką, która mogłaby się nią opiekować. Zawsze miała pomysły na wielką skalę.

– A pan nie chciał ich finansować?

– Zgadza się. Gotów byłem dać jakąś część. Ona nie była w nędzy. Poza tym starzała się… ma siedemdziesiąt I kilka lat. Powiedziałem jej, że kobieta w tym wieku musi i przystosować się do okoliczności. Nie może liczyć na to, że i dalej będzie żyć jak królowa.

– Dokąd się przeniosła?

– Nie mam pojęcia. Wyprowadziła się przed kilku tygodniami nie podając mi adresu. Mówiła, że zamierza przenieść się do jakichś krewnych.

– W tym mieście?

– Nie wiem.

– Nie próbował jej pan znaleźć?

– Po co? – spytał Biemeyer. – Po co, do diabła, miałbym to robić? Między nami nic już od dawna nie było. Po sprzedaży domu w Kanionie miała dość pieniędzy do końca życia. Nic nie jestem jej winien. Szczerze mówiąc zaczynała być irytująca.

On również, ale nie mogłem jeszcze odejść.

– Muszę się z nią skontaktować, a pan może mi w tym pomóc. Czy ma pan kogoś w oddziale Southwestern Savings w Copper City?

– Znam kierownika. Nazywa się Delbert Knapp.

– Może się pan od niego dowiedzieć, gdzie realizowała Mildred Mead czeki za dom?

– Mogę spróbować.

– Musi pan zrobić coś więcej, panie Biemeyer. Przykro mi, że pana naciskam, ale może to być sprawa życia lub!

śmierci.

– Czyjej śmierci? Mildred?

– Być może. Ale chwilowo niepokoję się losem Betty Siddon. Próbuję odnaleźć ją poprzez Mildred. Czy może pan porozumieć się z tym Delbertem Knappem?

– Nie wiem, czy uda mi się go złapać jeszcze dziś. Tak czy owak nie ma w domu potrzebnych dokumentów.

– Z kim kontaktowała się Mildred tu, na miejscu? Czy może mi pan pomóc odszukać te osoby?

– Zastanowię się. Ale niech pan pamięta, że nie chcę, aby moje nazwisko znalazło się w gazetach. Nie życzę sobie, żeby w ogóle o mnie wspominano w związku z Mildred Mead. Im dłużej o tym myślę, tym mniejszą mam ochotę wdawać się w to wszystko.

– Być może zależy od pana życie pewnej kobiety.

– Wszyscy musimy umrzeć – odparł. Wstałem z krzesła i spojrzałem na niego z góry.

– Sprowadziłem z powrotem pańską córkę. Teraz proszę pana o pomoc. Jeśli jej pan nie udzieli, a pannie Siddon stanie się coś złego, zniszczę pana.

– Brzmi to jak groźba.

– Bo jest nią. Jest w pańskim życiu dość gnoju, żeby można pana załatwić.

– Przecież jestem pańskim klientem.

– Zatrudniła mnie pańska żona.

Własny głos brzmiał w moich uszach spokojnie, jakby z pewnej odległości. Ale miałem wrażenie, że moje oczy zmniejszyły się nagle i nie mogłem opanować drżenia.

– Upadł pan chyba na głowę. Mógłbym pana kupić i sprzedać tysiąc razy.

– Nie jestem na sprzedaż. Zresztą to wszystko bzdury. Być może ma pan pieniądze, ale jest pan zbyt skąpy, żeby ich użyć. Jeszcze wczoraj awanturował się pan z powodu nędznych pięciuset dolarów, za które sprowadziłem pańską córkę. Czasem zdaje się panu, że jest pan królem świata, a czasem gada pan jak nędzny żebrak.

Wstał z fotela.

– Złożę na pana skargę w Sacramento. Dopuścił się pan groźby i szantażu. Będzie pan tego żałował do końca życia.

Już tego żałowałem. Ale byłem zbyt wściekły, by próbować go zjednać. Wyszedłem z gabinetu i skierowałem się w kierunku drzwi wyjściowych. Zanim do nich dotarłem, I zatrzymała mnie pani Biemeyer.

– Nie powinien pan był tego mówić.

– Wiem o tym. Przykro mi. Czy mogę skorzystać z telefonu?

– Niech pan nie dzwoni na policję. Nie chcę, żeby tu przyjeżdżali.

– Nie. Muszę porozmawiać z przyjacielem. Wprowadziła mnie do wielkiej, wyłożonej cegłami kuchni, kazała mi usiąść przy stole obok okna i przyniosła telefon z długim przewodem. Okno wychodziło na odległą zatokę. Nieco bliżej, u podnóża góry, stał rozjarzony światłami dom pani Chantry. Nakręcając numer podany mi I przez Fay Brighton, spojrzałem w jego kierunku jeszcze raz i zauważyłem, że w oranżerii palą się lampy.

Numer był zajęty, więc nakręciłem go ponownie.

Tym razem pani Brighton odpowiedziała już po pierwszym sygnale.

– Halo?

– Mówi Archer. No i co, miała pani szczęście?

– Raczej pecha. Kłopot polega na tym, że wszyscy ci ludzie wydają się podejrzani. Może jest w moim głosie coś, co ich do tego skłania. Trochę się boję siedzieć tu sama, rozumie pan. I nic nie udało mi się załatwić.

– Daleko ma pani do końca listy?

– Jestem chyba w połowie. Ale czuję, że nic z tego nie będzie. Czy pozwoli pan, że na dziś zrezygnuję?

Nie odpowiedziałem jej od razu. Zanim się odezwałem, wydała krótkie, przepraszające westchnienie i odłożyła słuchawkę.

30

Zgasiłem kuchenną lampę i raz jeszcze spojrzałem w kierunku domu pani Chantry. Dostrzegłem jakiś ruch w oranżerii. Ale nie widziałem, co się porusza.

Wyszedłem do samochodu po lornetkę i po raz drugi natknąłem się na panią Biemeyer.

– Nie widział pan Doris? – spytała. – Zaczynam się trochę niepokoić.

Odniosłem wrażenie, że jest nawet bardzo zaniepokojona. Łamał się jej głos. Oczy, odbijające blask ustawionych przed domem lamp, były ciemne i głębokie.

– Czy wyszła z domu? – spytałem.

– Chyba tak, o ile się gdzieś nie ukryła. Może uciekła z Fredem Johnsonem?

– To niemożliwe. Fred jest w więzieniu.

– Był – odparła. – Ale mój adwokat kazał go dziś zwolnić. Chyba popełniłam błąd. Niech pan nie mówi Jackowi, dobrze? Nie darowałby mi do końca życia.

Była skłopotaną kobietą, pogrążającą się coraz bardziej w swych problemach. Straciła już swobodny sposób bycia i zaczynała tracić nadzieję.

– Powiem pani mężowi tylko to, co będę musiał, ani słowa więcej. Gdzie jest Fred? Chcę z nim pomówić.