Выбрать главу

Pani Chantry pogasiła światła w oranżerii i weszła w ślad za nim do domu.

Wsiadłem do swego samochodu, zjechałem ze wzgórza i zaparkowałem tuż za rogiem ulicy, prowadzącej do domu pani Chantry. Choć wydarzenia tej nocy i poczynania ludzi przekraczały znacznie moją zdolność pojmowania, zaczynałem wczuwać się w ich rytm. Po niecałych piętnastu minutach ujrzałem blask świateł samochodu nadjeżdżającego od strony domu Chantrych. Rico, siedzący samotnie za kierownicą wozu pani Chantry, minął mnie i skręcił w kierunku autostrady.

Jechałem za nim w pewnej odległości, ale na tyle blisko, by dostrzec, że zajmuje pas wiodący na północ. O tej porze panował jeszcze spory ruch; samochody pełzły w tunelu wieczornej ciemności jak nie kończąca się, świetlista gąsienica. Minęliśmy oświetlone wieże uniwersytetu, zatłoczone budynki miasteczka studenckiego – miejsca mego wczorajszego, pierwszego spotkania z Doris – wąski przesmyk prowadzący ku plaży, na której znaleziono ciało Jake’a Whitmore’a.

Rico trzymał się autostrady, a ja jechałem jego śladem. Gdy opuściliśmy miasto, ruch zmniejszył się stopniowo; na szosie były teraz tylko ciężarówki, wozy podróżujących nocą turystów i inne pojazdy spotykane poza granicami miast. Niespodziewanie skręcił z autostrady w prawo, potem w lewo pod wiadukt. Zjechałem na boczną drogę, czekałem przez chwilę poza zasięgiem jego wzroku, a później ze zgaszonymi światłami popędziłem za nim w kierunku nadbrzeża.

Celem jego podróży było drewniane molo, wrzynające się głęboko w morze. O trzy lub cztery mile od jego końca stało kilka wież wiertniczych, które błyszczały światłami jak bezlistne choinki. Daleko na północ od nich lśnił olbrzymi słup płonącego gazu, jak groźna Statua Wolności Zachodniego Wybrzeża.

Na tle tych licznych świateł widziałem wyraźnie sylwetkę Rica, który zbliżał się do wylotu mola, pochylony pod ciężarem zarzuconego na plecy worka. Wysiadłem z wozu i cicho ruszyłem jego śladem, zmniejszając stopniowo dzielącą nas odległość. Kiedy dotarł do skraju mola, byłem tuż za nim.

– Rzuć to, Rico! – powiedziałem. – I podnieś ręce!

Zamachnął się, usiłując przerzucić worek nad barierą. Uderzył on o górną poprzeczkę i z klekotem opadł na deski mola. Rico wykonał zwrot i rzucił się na mnie z pięściami. Unikając jego ciosów uderzyłem go kilka razy w korpus, a potem raz w szczękę. Upadł i leżał na razie nieruchomo. Przeszukałem jego ubranie. Nie miał broni.

Odwiązałem sznur krępujący worek i wytrząsnąłem część jego zawartości na deski mola. Były tam pokryte warstwą brudu ludzkie kości, uszkodzona ludzka czaszka i pordzewiałe części silnika samochodowego.

Rico stęknął i obrócił się na bok. Potem ruszył ku mnie; był silny i ciężki, ale nie miał refleksu. Jego odsłonięta głowa chwiała się bezwładnie. Nie uderzyłem go ponownie. Zrobiłem krok w tył, wyjąłem rewolwer i kazałem mu się uspokoić.

Zamiast mnie usłuchać, odwrócił się i pobiegł chwiejnie ku wychodzącej w morze krawędzi mola. Zaczął wspinać się na barierę, ale bez większego powodzenia. Nogi ześlizgiwały mu się ze szczebli. Był odpływ i powierzchnia morza leżała daleko pod nami.

Nie wiem dlaczego, uparłem się, że Rico nie może wskoczyć w ciemne fale. Schowałem rewolwer do kieszeni i objąłem go w pasie. Potem ściągnąłem go z bariery i przytrzymałem na deskach.

Doprowadziwszy Rica do mego samochodu i zatrzasnąwszy za nim drzwi, uświadomiłem sobie przyczynę mego zadowolenia. Dwadzieścia kalka lat przedtem, obok podobnego, zachlapanego olejem mola, walczyłem w wodzie z pewnym człowiekiem nazwiskiem Puddler i utopiłem go.

Rico, bez względu na to, jakie grzechy miał na sumieniu, pomógł mi odkupić jeden z moich własnych.

31

Kapitan Mackendrick też się ucieszył na widok Rica. Zebraliśmy się w trójkę w gabinecie kapitana; był z nami również stenograf policyjny, mający notować wszystko, co zostanie powiedziane. Rico nie odzywał się wcale, dopóki nie przyniesiono worka z kośćmi i żelastwem. Mackendrick potrząsnął nim przed jego twarzą. Z wnętrza doszedł nas dziwny, stłumiony klekot.

Mackendrick wyjął uszkodzoną czaszkę i położył na swym biurku. Puste oczodoły wpatrywały się w twarz Rica. Rico przez dłuższą chwilę odwzajemniał ich spojrzenie. Próbował zwilżyć suchym językiem wargi. Potem usiłował podrapać się po głowie, ale jego palce uwięzły w plątaninie opasujących ją bandaży.

– Byłeś kiedyś porządnym człowiekiem – powiedział kapitan. – Pamiętam, jak grywałeś na plaży w siatkówkę. Lubiłeś zdrowe, uczciwe rozrywki. Lubiłeś też uczciwą, zdrową pracę – myłeś auta, strzygłeś trawniki. Uważałeś, że pan Chantry jest najlepszym pracodawcą, jakiego może sobie wyobrazić taki młody chłopak jak ty. Powiedziałeś mi to kiedyś, pamiętasz?

Z oczu Rica popłynęły łzy, tworząc dwie bliźniacze bruzdy po obu stronach nosa.

– To straszne – wymamrotał.

– Co jest straszne, Rico? To, że go zabiłeś?

Rico potrząsnął głową i łzy rozprysły się po twarzy.

– Nie wiem nawet, kto to jest.

– Więc dlaczego wykopałeś jego biedne kości i próbowałeś się ich pozbyć?

– Nie wiem.

– Jak to? Robisz coś i nie wiesz dlaczego?

– Czasem. Kiedy ktoś mi każe.

– Kto ci kazał pozbyć się tych kości? Obciążyć worek żelastwem i wrzucić go do morza? Kto ci to polecił? – pytał Mackendrick.

– Nie pamiętam.

– A może to twój własny pomysł?

Rico drgnął gwałtownie, jakbyś cofając się przed tym przypuszczeniem.

– Nie.

– Więc czyj?

Rico spojrzał w puste oczodoły. Jego twarz stała się jeszcze bardziej posępna, jakby patrząc w lustro, ujrzał własne oblicze moralne. Uniósł ręce i dotknął palcami policzków, sprawdzając, czy są pod nimi kości.

– To czaszka pana Richarda Chantry? – spytał Mackendrick.

– Nie wiem. Przysięgam, na Boga, że nie wiem!

– Więc co wiesz?

– Niewiele – wyjąkał, wpatrując się w podłogę. – Zawsze byłem tępy.

– To prawda, ale nie do tego stopnia. Za dawnych czasów umiałeś o siebie dbać, Rico. Latałeś za dziewczynami, ale nie pozwalałeś im wodzić się za nos. Nie popełniłbyś morderstwa dla jakiejś kobiety, która potrząsnęła ci tyłkiem przed oczami. Miałeś na to za dużo oleju w głowie.

Palce protokolanta wykonywały skocznego menueta na klawiszach maszyny do stenografii. Rico wpatrywał się w nie, jakby tańczyły taniec śmierci, opowiadając jego przeszłość lub, być może, przepowiadając przyszłość. Potem zaczął szeptać coś pod nosem, zbyt cicho, by można go dosłyszeć.

Mackendrick wychylił się do przodu.

– Co mówisz, Rico? – spytał ostro. – Mów głośniej, człowieku, to może być ważne!

Rico kiwnął głową.

– To jest ważne. Nie miałem z tym nic wspólnego.

– Nic wspólnego z morderstwem?

– Zgadza się. To wszystko jej sprawka. Mam czyste sumienie. Kazała mi go zakopać, więc posłuchałem. Potem, po dwudziestu pięciu latach, kazała mi go wykopać. Nic więcej nie zrobiłem.

– Nic więcej nie zrobiłeś – powtórzył cicho, z sarkazmem, Mackendrick. – Tyle tylko, że pogrzebałeś zamordowanego faceta, a potem wykopałeś go i próbowałeś utopić jego kości w morzu. Po cóż miałbyś to robić, gdybyś go nie zamordował?

– Ona mi kazała.

– Kto ci kazał?

– Pani Chantry.

– Kazała ci zakopać zwłoki męża?

Mackendrick podniósł się z fotela i stanął nad przesłuchiwanym, który przechylał głowę w obie strony, jakby próbował zrzucić z siebie ciężar jego cienia.