– Jasne. Ale to nie jest normalna sytuacja. Myślę, że powinien pan zacząć wysyłać depesze.
– Bo pan niepokoi się o swoją dziewczynę?
– Niepokoję się o nią i o wiele innych osób. Nie śledzimy przecież dawno zakończonej historii. Mamy do czynienia z przestępstwami popełnionymi teraz, między innymi z morderstwem. A ja czuję, że wszystkie są z sobą powiązane.
– Ale jak?
– Zapewne przez zniknięcie Chantry’ego. Ono wydaje się kluczowym punktem całej sprawy. – Omówiłem pobieżnie pozostałe wydarzenia, zaczynając od rzekomego morderstwa Williama Meada, popełnionego przed trzydziestu dwu laty w Arizonie, i kończąc na śmierci dwu handlarzy obrazami – Paula Grimesa i Jacoba Whitmore’a.
– Skąd ta pewność, że są z sobą powiązane?
– Bo między tymi ludźmi zachodziły liczne związki. Grimes był nauczycielem Chantry’ego i jego bliskim przyjacielem. Grimes kupił portret Mildred Mead od Whitmore’a. William Mead był przyrodnim bratem Chantry’ego i synem Mildred Mead. Mildred wydaje się jedną z dwu głównych postaci kobiecych naszego dramatu. Drugą jest oczywiście pani Chantry. Gdyby udało się dotrzeć do tych kobiet i zmusić je do mówienia…
– Pani Chantry odpada – przerwał Mackendrick – przynajmniej na razie. Nie mogę wezwać jej na przesłuchanie w oparciu o to, co mówi Rico. – Spojrzał na mnie tak, jakby zamierzał powiedzieć coś więcej, ale nie odezwał się.
– A Mildred Mead?
Mackendrick poczerwieniał z gniewu lub zażenowania.
– Kim jest ta Mildred Mead? Nigdy o niej nie słyszałem. Pokazałem mu fotografię portretu, opowiadając związaną z nim historię.
– Zna ona zapewne tło całej sprawy lepiej niż ktokolwiek inny – powiedziałem na koniec. – Być może z wyjątkiem pani Chantry.
– Gdzie możemy znaleźć Mildred Mead? Czy przebywa w tym mieście?
– Do niedawna w nim mieszkała. Prawdopodobnie jest tu nadal, w jednym z zakładów dla rekonwalescentów. To jej właśnie szukała Betty Siddon.
Mackendrick siedział w fotelu, przyglądając mi się badawczo. Jego twarz, jak księżyc, przeszła różne fazy – od gniewu, poprzez zniechęcenie, aż do akceptacji, zabarwionej szorstkim poczuciem humoru.
– Okey – powiedział. – Wygrał pan. Objedziemy wszystkie zakłady i zobaczymy, czy uda nam się znaleźć te dwie kobiety.
– Mogę brać udział w poszukiwaniach?
– Nie. Zamierzam kierować nimi sam.
32
Pomyślałem, że nadszedł czas, abym znów porozmawiał z Fredem. Wolałbym pomówić z panią Chantry. Ale Mackendrick wziął ją pod ochronę, a ja nie chciałem mu się narażać i to w chwili, kiedy zaczynał iść mi na rękę.
Przejechałem przez miasto i zaparkowałem na O1ive Street. Cienie pod drzewami były gęste i ciemne jak zakrzepła krew. Wysoki, strzelisty, szary dom, na którego wszystkich trzech piętrach paliło się światło, wydawał się w porównaniu z nimi dość pogodny. Zza drzwi frontowych dochodziły głosy kilku osób.
Ucichły, gdy zapukałem. Pani Johnson podeszła do drzwi w swym białym kitlu. Jej oczy błyszczały uczuciami, których nie umiałem rozszyfrować. Twarz była szara i przygasła. Wyglądała jak kobieta znajdująca się u kresu wytrzymałości, która może się załamać, jeśli podda się ją silniejszej presji.
– O co chodzi? – spytała.
– Chciałem zobaczyć, jak miewa się Fred. Dowiedziałem się właśnie, że go zwolniono.
– Dzięki panu Lacknerowi. – Podniosła głos, jakby zdanie to skierowane było nie tylko do mnie. – Zna go pan? Siedzi z Fredem we frontowym pokoju.
Młody, długowłosy prawnik obdarzył mnie uściskiem dłoni, który w ciągu dnia nabrał jakby mocy. Z uśmiechem zwrócił się do mnie po nazwisku, mówiąc, że miło jest mu znów mnie zobaczyć. Ja – również z uśmiechem – pogratulowałem mu szybkiej akcji.
Nawet Fred uśmiechał się teraz dla odmiany, ale dość niepewnie, jakby nie miał powodów do zadowolenia. Pokój tchnął atmosferą tymczasowości, jak dekoracja do sztuki, która zeszła z afisza wkrótce po premierze, ale już dawno temu. Stara kanapa i krzesła z tego samego kompletu niemal zapadały się w podłogę. Zasłony w oknach były lekko postrzępione. Przez przetarty dywan niemal przeświecała drewniana podłoga.
Johnson stanął w drzwiach jak duch, straszący w zrujnowanym domu. Miał zaczerwienioną i wilgotną twarz; to samo można było powiedzieć o jego oczach. Oddech przypominał błąkające się niepewnie po piwnicach z winem powiewy wiatru. Nie poznał mnie chyba, ale spojrzał na mnie z wyraźną niechęcią, jakbym w zapomnianej przeszłości wyrządził mu jakąś krzywdę.
– Czy my się znamy?
– Oczywiście! – wykrzyknęła pani Johnson. – Naturalnie, że się znacie. To przecież pan Archer.
– Tak myślałem. Pan wsadził mego syna do więzienia. Fred zerwał się z miejsca; był blady i roztrzęsiony.
– Nic podobnego, tato. Proszę cię, nie mów takich rzeczy.
– Mówię to, co jest prawdą. Czy zarzucasz mi kłamstwo?
Lackner stanął między ojcem a synem.
– Nie czas teraz na rodzinne spory – powiedział. – Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że znów znaleźliśmy się razem, prawda?
– Ja nie jestem szczęśliwy – stwierdził Johnson. – Czuję się fatalnie, a chcecie wiedzieć dlaczego? Bo ten podstępny sukinsyn – wyciągnął w moim kierunku drżący palec zatruwa atmosferę mojego pokoju. I chcę wyraźnie powiedzieć, że jeśli zostanie tu jeszcze minutę, to zabiję go, do cholery. – Zrobił chwiejny krok w moim kierunku. – Czy rozumiesz, sukinsynu? To ty, draniu, przywiozłeś mojego syna z powrotem i wsadziłeś go do więzienia.
– Przywiozłem go z powrotem – odparłem. – Ale nie wsadziłem go do więzienia. Kto inny wpadł na ten pomysł.
– Ale ty go im poddałeś. Wiem o tym. I ty też.
– Chyba lepiej będzie, jeśli pójdę – powiedziałem, zwracając się do pani Johnson.
– Nie. Bardzo pana proszę. – Dotknęła końcami palców swej nabrzmiałej twarzy. – On nie jest dziś sobą. Pił przez cały dzień. Jest ogromnie wrażliwy… to dla niego za ciężkie przeżycie. Prawda, kochanie?
– Przestań labidzić – powiedział. – Labidziłaś i tłumaczyłaś się przez całe życie i nie mam nic przeciwko temu, dopóki jesteśmy sami. Ale nie możesz się czuć bezpieczna, kiedy w domu przebywa ten człowiek. Nie życzy nam dobrze i sama o tym wiesz. A jeżeli nie wyjdzie stąd, zanim doliczę do dziesięciu, wyrzucę go siłą.
O mało nie roześmiałem mu się w twarz. Był tęgim, niezdarnym mężczyzną i jego słowa podyktowane były tylko sztucznym podnieceniem. Może kiedyś, wiele lat temu, potrafiłby spełnić swą groźbę. Ale teraz był gruby i powolny, przedwcześnie postarzały od alkoholu. Jego twarz i całą postać pokrywała tak gruba warstwa tkanki tłuszczowej, że nie mogłem sobie nawet wyobrazić, jak wyglądał w latach młodości.
Johnson zaczął liczyć. Obaj z Lacknerem, wymieniwszy spojrzenia, wyszliśmy z pokoju. Johnson, nie przerywając liczenia, odprowadził nas do wyjścia i głośno zatrzasnął za nami frontowe drzwi.
– Mój Boże! – powiedział Lackner. – Co ludzi skłania do takich wybryków?
– Pijaństwo – odparłem. – Jest zaawansowanym alkoholikiem.
– Sam to widzę. Ale dlaczego on tak pije?
– Z rozpaczy. Z rozpaczy, że jest tym, kim jest. Siedzi w tej ruderze od nie wiadomo ilu lat. Chyba od czasów, kiedy Fred był jeszcze małym chłopcem. Próbuje zapić się na śmierć – ale bez powodzenia.
– Mimo wszystko nie mogę tego pojąć.
– Ja też nie. Każdy pijak ma swój własny motyw. Ale wszyscy kończą tak samo… z rozmiękczeniem mózgu i marskością wątroby.
Obaj, jakby szukając winnego, podnieśliśmy równocześnie wzrok ku niebu. Ale nad szeregiem ciemnych drzew oliwnych maszerujących gęsiego po tej stronie ulicy unosiły się chmury i nie było widać nawet gwiazd.