Выбрать главу

– Prawdę mówiąc – powiedział Lackner – nie bardzo też wiem, co sądzić o tym chłopcu?

– Ma pan na myśli Freda?

– Tak. Właściwie nie powinienem nazywać go chłopcem. Musi być chyba w moim wieku.

– O ile wiem, ma trzydzieści dwa lata.

– Naprawdę? W takim razie jest o rok starszy. Wydaje mi się ogromnie niedojrzały jak na swój wiek.

– Jego rozwój psychiczny został już dawno zahamowany przez życie w tym domu.

– Na czym polega w istocie problem tego domu? Przecież gdyby go trochę doprowadzić do ładu, byłby zupełnie elegancki. I chyba kiedyś był.

– Nieszczęściem tego domu są jego mieszkańcy – odparłem. – Istnieją rodziny, których członkowie powinni żyć w innych miastach – nawet innych stanach, o ile to możliwe – i pisywać do siebie raz na rok. Może pan zaproponować to Fredowi, oczywiście, jeśli uda się panu wybronić go od więzienia.

– Chyba tak. Pani Biemeyer nie jest mściwa. To na prawdę miła kobieta, kiedy rozmawia się z mą poza kręgiem rodzinnym.

– To też jedna z tych rodzin, które powinny do siebie pisywać listy raz na rok – powiedziałem. – I nie wysyłać ich. To wcale nie przypadek, że Doris i Fred zaprzyjaźnili się. Ich domy nie są właściwie rozbite, ale poważnie uszkodzone. Tak samo jak Doris i Fred.

Lackner pokiwał swą starannie uczesaną głową. Stojąc w zamglonym, przedzierającym się przez chmury świetle księżyca miałem przez chwilę wrażenie, że cała historia się powtarza, że wszyscy byliśmy tu już przedtem. Nie pamiętałem dokładnie, jak toczyła się cała sprawa i jaki był jej finał. Ale czułem, że zakończenie zależy w pewnym sensie ode mnie.

– Czy Fred wytłumaczył panu, po co w ogóle brał ten obraz? – spytałem Lacknera.

– Nie, nie wyjaśnił mi tego w sposób przekonujący. Czy rozmawiał z panem o tej sprawie?

– Chciał zademonstrować swą wiedzę fachową – stwierdziłem. – Udowodnić Biemeyerom, że jest dobry w jakiejś dziedzinie. Takie były w każdym razie jego świadome motywy.

– A podświadome?

– Nie jestem pewien. Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba by zwołać konsylium psychiatrów, i oni też nie byliby zbyt mądrzy. Ale jak wielu innych mieszkańców tego miasta, Fred ma bzika na punkcie Richarda Chantry.

– Więc sądzi pan, że on naprawdę malował ten obraz?

– Tak uważa Fred, a on jest fachowcem.

– Nie podaje się za takiego – stwierdził Lackner. – Nie skończył jeszcze studiów.

– Tak czy owak ma prawo do własnego zdania. I sądzi, że Chantry namalował ten obraz niedawno, może nawet w tym roku.

– Skąd może to wiedzieć?

– Na podstawie stanu farby. Tak twierdzi.

– Wierzy pan w to?

– Nie wierzyłem aż do dzisiejszego wieczora. Byłem skłonny zakładać, że Chantry nie żyje.

– Ale zmienił pan zdanie?

– Owszem. Sądzę, że Chantry żyje i dobrze się miewa.

– Gdzie?

– Być może tu, w tym mieście – odparłem. – Nieczęsto polegam na przeczuciach. Ale dziś mam dziwne wrażenie, że Chantry stoi tuż za mną i zagląda mi przez ramię.

Byłem niemal skłonny opowiedzieć mu o ludzkich szczątkach, wykopanych przez panią Chantry i Rica w oranżerii. Ale wiadomość o nich jeszcze się nie rozeszła i informując go złamałbym moją podstawową zasadę: nigdy nie mów nikomu więcej, niż musi wiedzieć, bo powtórzy dalej.

W tym momencie z domu wyłonił się Gerard Johnson i zaczął złazić chwiejnie po nierównych schodach. Wyglądał jak idący po omacku nieboszczyk, ale jego oczy, nos lub alkoholowy radar wyczuły moją obecność; ruszył ku mnie, depcząc po chwastach.

– Jeszcze tu jesteś, sukinsynu?

– Jestem, panie Johnson.

– Nie mów do mnie „panie Johnson”! Wiem, co myślisz. Lekceważysz mnie. Uważasz za śmierdzącego starego pijaka. Ale powiem ci jedno – że tak, jak tu stoję, jestem więcej wart, niż ty kiedykolwiek byłeś, i mogę ci to udowodnić.

Nie pytałem go, w jaki sposób. Nie musiałem. Sięgnął do workowatej kieszeni spodni i wyjął niklowany rewolwer, z gatunku tych, które policjanci nazywają „Specjalnym zakupem na sobotni wieczór”. Usłyszałem trzask kurka i szczupakiem rzuciłem się pod nogi Johnsona. Upadł na ziemię.

Pospiesznie skoczyłem do niego i odebrałem mu rewolwer. Był nie nabity. Poczułem, że drżą mi ręce.

Gerard Johnson podniósł się niezdarnie i zaczął wrzeszczeć. Wrzeszczał na mnie, na żonę i syna, gdy tylko pojawili się na ganku. Język, którym się posługiwał, można by określić jako rynsztokowy. Podniósł głos i zaczął lżyć swó; dom. Potem domy stojące po drugiej stronie jezdni i na całym odcinku ulicy.

Rozbłysły one większą niż dotąd ilością świateł, ale nikt nie stanął w oknie ani nie wyszedł na próg. Być może, gdyby ktoś to zrobił, Johnson poczułby się mniej samotny.

Zlitował się nad nim w końcu jego syn, Fred. Zszedł z ganku i objął go od tyłu, otaczając ramionami jego wzburzoną pierś.

– Tato, proszę, zachowuj się jak człowiek.

Johnson szamotał się, szarpał, przeklinał, ale stopniowo zniżył głos. Twarz Freda była mokra od łez. Niebo rozdarło się jak sieć i wpłynął na nie księżyc.

Powietrze zmieniło się nagle. Było teraz świeższe, czystsze, ostrzejsze. Fred objął ramieniem Johnsona i wprowadził go po stopniach do domu. Widok zagubionego syna, który otaczał ojcowską opieką swego ojca, był smutny i wzruszający. Dla Johnsona nie było już nadziei, ale Fred miał jeszcze szanse. Lackner zgodził się ze mną. Zanim odjechał swą Toyotą, przekazałem mu zdobyty rewolwer.

Fred nie zamknął drzwi frontowych. Pani Johnson wyszła po chwili i usiadła na stopniach. Poruszała się niespokojnie, jak zabłąkane zwierzę. Padające z nieba światło srebrzyło jej kitel.

– Chcę pana przeprosić.

– Za co?

– Za to wszystko.

Niezręcznie wyciągnęła ramię w bok, jakby odrzucając lub coś przyciągając do siebie. Jej gest zdawał się obejmować wysoki dom wraz z jego mieszkańcami i całym wyposażeniem, rodzinę i sąsiadów, ulicę, ciemne drzewa oliwne, ich jeszcze ciemniejsze cienie i księżyc, który zalewał ją chłodnym światłem, brużdżąc głęboko twarz.

– Niech mnie pani nie przeprasza – powiedziałem. – Sam wybrałem ten zawód czy też on wybrał mnie. Wykonując go, stykam się często z ludzkim bólem, ale nie szukam innej pracy.

– Wiem, co chce pań powiedzieć. Jestem pielęgniarką. Jutro mogę być bezrobotną pielęgniarką. Kiedy Fred wyszedł, po prostu musiałam znaleźć się w domu i samowolnie opuściłam pracę. Najwyższy czas, żebym tam wróciła.

– Czy mogę panią podwieźć?

Obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem, jakby sądziła, że mogę napastować ją, mimo jej wieku i otyłości.

– To bardzo uprzejmie z pańskiej strony – powiedziała jednak. – Fred zostawił nasz samochód gdzieś w Arizonie. Nie wiem, czy warto go w ogóle sprowadzać z powrotem.

Otworzyłem jej drzwi, zanim sarn wsiadłem. Zareagowała tak, jakby nie zdarzyło się jej to od dłuższego czasu.

– Chcę pani zadać jedno pytanie – powiedziałem, gdy już oboje znaleźliśmy się w aucie. – Nie musi pani odpowiadać. Ale jeżeli pani to zrobi, nikomu nie powtórzę tego, czego się dowiem.

Poruszyła się niespokojnie na siedzeniu i zwróciła kuli mnie twarz.

– Ktoś mnie przed panem obgadywał?

– Czy zechciałaby mi pani coś powiedzieć na temat tych narkotyków, które wzięła pani ze szpitala?

– Przyznaję, że zabrałam kilka próbek pastylek. Ale nie wzięłam ich dla siebie i nie miałam żadnych złych zamiarów. Chciałam wypróbować je na Gerardzie. Sprawdzić, czy nie zacznie pić trochę mniej. Pewnie mogą mnie formalnie oskarżyć o podawanie leków bez uprawnień lekarskich. Ale prawie wszystkie znane mi pielęgniarki postępują tak samo. – Spojrzała na mnie niespokojnie. – Czy chcą wystąpić ze skargą?