Выбрать главу

– Nic o tym nie wiem.

– Więc jak doszło do rozmowy na ten temat?

– Wspomniała o tym jedna z pracujących tam pielęgniarek. Powiedziała mi, dlaczego panią zwolniono.

– To był tylko pretekst. Ale powiem panu, dlaczego straciłam pracę. Byli w tej instytucji ludzie, którzy mnie nie lubili. – Mijaliśmy właśnie ten szpital, więc oskarżycielskim ruchem wyciągnęła palec w kierunku wielkiego, rzęsiście oświetlonego gmachu. – Być może nie mam najłatwiejszego charakteru. Ale jestem dobrą pielęgniarką i nie mieli prawa mnie zwalniać. A pan nie miał prawa poruszać tego tematu w rozmowie z nimi.

– .Uważam, że miałem, proszę pani.

– Kto pana upoważnił?

– Prowadzę dochodzenie w sprawie dwu morderstw i zaginionego obrazu. Wie pani o tym.

– Sądzi pan, że wiem, gdzie jest ten obraz? Nie mam pojęcia. Fred także nie. Nie jesteśmy złodziejami. Mamy może pewne rodzinne problemy, ale nie jesteśmy tacy.

– Nigdy tego nie twierdziłem. Ale ludzie zmieniają się pod wpływem narkotyków. Wtedy łatwo ich nakłonić do różnych czynów.

– Mnie nikt do niczego nie może nakłonić. Przyznaję, że wzięłam kilka pastylek. Dałam je Gerardowi. I teraz za to płacę. Będę już do końca pracowała w podejrzanych domach opieki. I to jeśli jeszcze dopisze mi szczęście, że w ogóle uda mi się dostać jakąkolwiek posadę.

Pogrążyła się w posępnym milczeniu i nie odzywała się prawie przez całą drogę do La Paloma. Zanim wysiadła z samochodu, opowiedziałem jej o dwu poszukiwanych kobietach: Mildred Mead i Betty Siddon. Słuchała mnie z ponurym wyrazem twarzy.

– Zrobię, co będę mogła. Podczas dzisiejszej nocnej zmiany nie będę miała wiele czasu na telefonowanie. Ale dam cynk znajomym pielęgniarkom z innych domów opieki, – i jakby przyznanie się do wdzięczności wobec kogoś przychodziło jej z trudem, dodała z wahaniem: – Fred opowiedział mi, jak odniósł się pan do niego w Arizonie. Doceniam to. W końcu jestem jego matką – dodała z zaskoczeniem.

Wysiadła i ciężkim krokiem ruszyła po asfalcie w kierunku słabo oświetlonego budynku. Za murem, otaczającym parking, przemykał z piskiem opon nieprzerwany łańcuch uciekających i goniących samochodów. Pani Johnson dotarła do drzwi wejściowych i odwróciwszy się pomachała mi ręką.

W chwilę po wejściu znów pojawiła się w drzwiach. Tuż za nią postępowali dwaj policjanci. Jeden miał na sobie mundur. Drugim był kapitan Mackendrick. Kiedy się zbliżyli słyszałem, jak utyskuje, że nie mają prawa napastować jej po ciemku, że jest niewinną kobietą, spieszącą się do pracy.

Mackendrick zerknął przelotnie na jej gniewną, wystraszoną twarz.

– Pani Johnson, prawda? Jest pani matką Freda Johnsona?

– Zgadza się – odparła chłodno. – Ale to jeszcze nie upoważnia was do straszenia mnie.

– Nie chciałem pani przestraszyć. Bardzo mi przykro.

– Powinno panu być przykro. – Wykorzystywała swą chwilową przewagę. – Nie ma pan prawa znęcać się nade mną ani stosować przemocy. Mamy dobrego radcę prawnego, który zajmie się wami, jeśli będziecie dalej tak postępować.

Mackendrick bezradnie podniósł oczy ku niebu, a potem soojrzał na mnie.

– Niech pan powie, czy zrobiłem coś złego? Po ciemku niechcący wpadłem na kobietę. Przeprosiłem. Czy mam uklęknąć na kolana?

– Pani Johnson jest dziś trochę zdenerwowana. Kiwnęła głową, potwierdzając moje słowa.

– Pewnie, że jestem. A w ogóle, co pan tu robi, kapitanie?

– Poszukuję pewnej kobiety.

– Panny Siddon?

– Zgadza się. – Mackendrick spojrzał na nią badawczo. – Skąd pani wie o pannie Siddon?

– Od pana Archera. Prosił, żebym zadzwoniła do swych przyjaciółek z innych domów opieki. Obiecałam mu, że to zrobię, jeśli czas mi pozwoli, i zamierzam dotrzymać słowa. Czy mogę już iść?

– Proszę bardzo – odparł Mackendrick. – Nikt nie ogranicza w żaden sposób pani swobody ruchów. Ale dzwonienie do innych domów opieki nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Wolimy ich zaskoczyć.

Pani Johnson po raz drugi weszła do budynku i nie pojawiła się już więcej.

– Trudno dogadać się z tą babą – mruknął Mackendrick.

– Ona też przeżyła kilka trudnych dni. Czy mógłbym z panem porozmawiać w cztery oczy, kapitanie?

Wymownym gestem głowy odprawił mundurowego policjanta, który wsiadł do służbowego wozu. Odeszliśmy w kąt parkingu, jak najdalej od budynków i autostrady. Dąb kalifornijski, który jakimś cudem utrzymał się przy życiu na tej asfaltowej pustyni, ukrył nas w swym cieniu przed światłem księżyca.

– Co was tu sprowadziło? – spytałem.

– Donos. Ktoś poinformował nas telefonicznie, że powinniśmy rozejrzeć się tu za panną Siddon. Dlatego przyjechałem osobiście. Przeczesałem dokładnie cały dom i nie natrafiliśmy na ślad tej kobiety ani nikogo, kto by ją przypominał.

– Kto do was dzwonił?

– Telefon był anonimowy – najwyraźniej jakaś kobieta chciała wywołać trochę zamieszania. Pani Johnson łatwo robi sobie wrogów. Wyrzucono ją ze szpitala… pewnie pan o tym wie?

– Mówiła mi. Kapitanie, nie potrzebuje pan mojej rady, ale i tak jej panu udzielę. Obawiam się, że proponując przeszukiwanie domów opieki pchnąłem pana na ślepy trop. Nie namawiam do odwołania całej akcji. Ale uważam, że powinien pan skoncentrować własną energię na czymś innym.

– Myśli pan o pani Chantry, prawda? – spytał Mackendrick po dłuższej chwili.

– Wydaje się, że ona stanowi centralny punkt całej sprawy.

– Ale nie mamy pewności.

– Moim zdaniem mamy.

– Pańskie zdanie nie wystarczy, Archer. Nie mogę wystąpić przeciwko tej kobiecie, dopóki nie mam dowodów, które ją pogrążą.

33

Zaparkowałem na końcu ulicy, przy której mieszkała pani Chantry, i pieszo podszedłem pod jej dom. Z widocznego za nim wąwozu wypełzała mgła. Dalej, na szczycie wzgórza, stał oświetlony chłodnym światłem dom Biemeyerów. Ale willa pani Chantry była ciemna i cicha.

Zapukałem do drzwi frontowych. Chyba spodziewałem się podświadomie, że jej nie zastanę lub znajdę ją martwą, bo byłem zaskoczony natychmiastową reakcją.

– Kto to? – spytała spoza drzwi, jakby czekała za nimi przez całą noc. – Rico?

Nie odpowiedziałem. Przez długą chwilę staliśmy po przeciwnych stronach drzwi, milcząc wyczekująco. Ciszę wypełniał nierówny szmer fal, wdzierających się na plażę jak stopy błądzącego olbrzyma i wycofujących się w morze.

– Kto to? – spytała podniesionym głosem.

– Archer.

– Proszę odejść.

– Czy mam sprowadzić kapitana Mackendricka? Znów zapadła cisza, odmierzana grzmiącym odgłosem kroków morza. Potem przekręciła klucz i otworzyła drzwi.

Ani w hallu, ani w widocznej stąd części domu nie paliły się lampy. Na tle panującej we wnętrzu ciemności twarz pani Chantry i jej włosy błyszczały tym samym odcieniem srebra. Miała na sobie ciemną suknię bez dekoltu, podkreślającą jej wdowieństwo i budzącą we mnie wątpliwości, czy istotnie jest wdową.

– Proszę wejść, jeśli pan musi – powiedziała chłodno cichym głosem.

Wszedłem za nią do salonu, w którym wczoraj odbywało się przyjęcie. Zapaliła stojącą za fotelem lampę i zastygła obok niej wyczekująco. Patrzyliśmy na siebie w głuchej ciszy. Salon nie rozbrzmiewał już echem przyjęcia.

– Znam takich jak pan – odezwała się w końcu. – Jest pan jednym z tych samozwańczych – ekspertów, którzy nie mogą się powstrzymać od wtykania nosa w cudze sprawy. Nie może pan po prostu patrzeć, jak ktoś żyje własnym życiem, musi się pan wtrącić, prawda?