– Nie dziwię się. Niewykluczone, że to Chantry zamordował jej syna Williama.
– A także mojego ojca. Możliwe, że ojciec dotarł do niego, śledząc dzieje tego obrazu, i został w rezultacie zamordowany.
Miała cichy, wystraszony głos. Podejrzliwie przyglądała się palmom i nisko wiszącemu księżycowi, jakby były one tandetną dekoracją, maskującą prawdziwą dżunglę świata. Nerwowo zaplatała i rozplatała dłonie.
– Muszę wynieść się z tego miasta. Policja kazała mi zostać, bo jestem im potrzebna jako świadek. Ale nie zapewniają mi nawet ochrony.
– Przed czym? – spytałem, choć znałem z góry odpowiedź.
– Przed Chantrym. Przed kimże innym? Zabił mojego ojca – czuję to przez skórę. Ale nie wiem, kim jest i gdzie przebywa. Nie mam nawet pojęcia, jak teraz wygląda. Może być każdym z mijanych na ulicy mężczyzn.
Podniosła stopniowo głos. Przechodnie zaczynali zwracać na nas uwagę. Zbliżaliśmy się do restauracji z barem; przez otwarte drzwi buchała fala jazzu. Wprowadziłem ją do wnętrza i posadziłem przy stoliku. Sala była tak długa i wąska, że przypominała tunel, a siedząca na końcu orkiestra kojarzyła się z nadjeżdżającym pociągiem.
– Nie podoba mi się ta muzyka – powiedziała.
– Nie szkodzi. Drink dobrze ci zrobi.
Potrząsnęła ciemną głową.
– Nie mogę pić. Alkohol doprowadza mnie do szaleństwa. To samo było z ojcem. Mówił mi, że dlatego właśnie wpadł w narkomanię. – Zasłoniła uszy dłońmi i zamknęła oczy. – Muszę stąd wyjść.
Wziąłem ją za rękę i podniosłem z krzesła. Poruszała się tak chwiejnie i niepewnie, że musiałem niemal siłą dociągnąć ją do wyjścia. Na ulicy obrzuciła przechodniów nieufnym spojrzeniem, jakby gotowa była zacząć wrzeszczeć, gdyby ktokolwiek zwrócił na nią szczególną uwagę. Była na skraju histerii albo czegoś jeszcze gorszego.
Chwyciłem ją pod ramię i ruszyłem szybkim krokiem w stronę hotelu. Zaczęła stawiać opór.
– Nie chcę tam wracać. Nie cierpię tej budy. Przez całą noc stukali, włóczyli się, szeptali i nie dali mi spać. Zaczepiają wszystkie kobiety.
– Więc wyprowadź się stamtąd.
– Nie wiem, dokąd pójść. Mogłabym pewnie wrócić do galerii. Mam tam mały pokoik za sklepem. Ale boję się.
– Bo nie ma tam ojca?
– Nie. – Wstrząśnięta nagłym dreszczem zaplotła ramiona. – Bo on może wrócić.
Poczułem, że robi mi się zimno. Nie byłem pewien, czy dziewczyna dostała pomieszania zmysłów, ale niewątpliwie była na najlepszej drodze do tego. Zachowując się w ten sposób dalej, mogła do rana osiągnąć cel.
Z różnych powodów poczułem się za nią odpowiedzialny. Zawarłem cichą umowę z siłami rządzącymi światem, o ile takie istniały. Jeśli spróbuję zaopiekować się Paolą, może ktoś zapewni opiekę Betty.
Zaprowadziłem ją do hotelu Monte Christo, zapłaciłem rachunek, pomogłem jej się spakować i wyniosłem walizkę do auta.
– Dokąd jedziemy? – spytała, idąc obok mnie.
– Wynajmę ci pokój w moim motelu. Stoi obok przystani jachtów i jest o wiele spokojniejszy. Jeśli poczujesz głód, możesz pójść na róg, do całonocnej restauracji.
– Jestem głodna już teraz – powiedziała. – Nic nie jadłam.
Zafundowałem jej w restauracji, kanapkę, a potem zameldowałem ją w motelu. Postanowiłem obciążyć Biemeyera rachunkiem za jej pokój. Była przecież świadkiem.
Opuściłem motel nie wchodząc do własnego pokoju. Ale wsiadając na parkingu do samochodu, pomyślałem nagle, że może w nim czekać na mnie Betty. Zajrzałem do środka. Pokój był pusty, łóżko nadal nietknięte.
Mogłem zrobić tylko jedno: kontynuować śledztwo, dopóki nie doprowadzi mnie ono do Betty. Byleby tylko nie za późno.
35
Korona magnolii wisiała jak przywiązana dp pnia chmura nad osiedlem, które wzięło od niej swą nazwę. Tylko w jednym z domków paliło się światło, stłumione przez zasunięte żaluzje. Zapukałem do zewnętrznych siatkowych drzwi.
Usłyszałem za nimi jakiś ruch, a potem oddech nadsłuchującej w milczeniu osoby.
– Kto tam? – spytał wreszcie kobiecy głos.
– Nazywam się Archer. Jestem prywatnym detektywem pracującym dla Jacka Biemeyera.
– Więc idź pan do diabła – powiedziała spokojnie. – Ale zanim pan to zrobi, może pan wrócić do Biemeyera i zaproponować mu, żeby wybrał się tam również.
– Chętnie, panno Mead. Ja też nie lubię tego sukinsyna. Otworzyła wewnętrzne drzwi, ukazując na tle oświetlonego wnętrza zarys swej drobnej, filigranowej postaci.
– Nie dosłyszałam pańskiego nazwiska.
– Lew Archer.
– Czy przysłał pana Jack Biemeyer?
– Niezupełnie. Ukradziono mu obraz – pani portret. Myślałem, że może zechce pani pomóc mi go odszukać.
– Skąd Jack wiedział, że tu mieszkam? Nie mówiłam o tym żywej duszy.
– Przysłała mnie Paola Grimes.
– Rozumiem. Zrobiłam głupstwo, wpuszczając ją do domu. – Wyprostowała się, jakby zamierzała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. – Jest pechowym członkiem pechowej rodziny.
– Dziś rano rozmawiałem w Copper City z jej matką, Juanitą. Kazała panią serdecznie pozdrowić.
– Tak? To miło z jej strony.
Wymówiłem właściwe hasło. Podeszła bliżej, by otworzyć zewnętrzne drzwi. Do tej pory nie widać było po niej wieku. Teraz zauważyłem, że kuleje i niepewnie kołysze się w biodrach. Przypominała mi niektóre gatunki ptaków morskich, które poruszają się z łatwością w powietrzu i na falach oceanu, ale z trudem chodzą po ziemi.
Jej siwa głowa również przypominała głowę ptaka. Miała wysokie czoło, regularne rysy, zapadłe policzki, cienki, prosty nos i bystre oczy, w których nadal tliła się radość życia. Zauważyła, że na nią patrzę, i uśmiechnęła się. Nie miała jednego przedniego zęba. Jej uśmiech był przez to nieco łobuzerski.
– Podobam się panu? Nie mogę powiedzieć, żeby starość korzystnie wpływała na moją urodę.
– To prawda.
– No i bardzo dobrze – uśmiechała się w dalszym ciągu. – Moja uroda naraziła mnie na liczne kłopoty. Ale nie narzekam. Kobieta nie może mieć w życiu wszystkiego. Dużo podróżowałam – przeważnie pierwszą klasą. Znałam zdolnych i sławnych ludzi.
– Jednego z nich poznałem w Tucson wczoraj.
– Lashmana?
– Tak.
– Co u niego słychać?
– Starzeje się. Ale maluje nadal. Prawdę mówiąc, kiedy tam byłem, pracował właśnie nad pani kolejnym portretem.
Milczała przez chwilę. Uniosła głowę i zauważyłem w jej oczach pustkę.
– Czy wyglądam na nim tak jak teraz, czy tak jak kiedyś?
– Tak jak kiedyś.
– Oczywiście, jakże mogłoby być inaczej. Przecież nie widział mnie, od kiedy się naprawdę postarzałam. – Mówiła o sobie, jakby była pięknym, lecz nietrwałym niestety dziełem sztuki; japońską ikebaną lub pieśnią, której kompozytor nie znał zapisu nutowego. – Ale dość już o mnie. Niech pan opowiada, co porabia Juanita.
Zajęła fotel pod stojącą lampą, ja zaś usiadłem naprzeciwko. Opowiedziałem jej pokrótce o Juanicie Grimes, potem o jej byłym mężu, Paulu, i o jego śmierci.
Wydawała się wstrząśnięta moimi informacjami.
– Nie mogę uwierzyć w śmierć Paula. Był tu ze swoją córką zaledwie kilka dni temu.
– Mówiła mi o tym. Podobno chciał, żeby potwierdziła pani autentyczność swojego portretu.
– O to mu z grubsza chodziło. Niestety, nie mogłam sobie przypomnieć tego obrazu. Miał ze sobą tylko jego małą fotografię, a mnie malowano tyle razy, że dawno już straciłam rachubę. Powiem panu szczerze, że nudzą mnie obrazy, szczególnie te, które przedstawiają moją własną twarz. Od chwili wprowadzenia się tu nie powiesiłam ani jednego, choć mam ich mnóstwo w bocznym pokoju. – Wskazała dłonią na nagie ściany. – Nie chcę, żeby mi przyporninały wszystko, co straciłam.