– Rozumiem to. Ale czy zechciałaby pani raz jeszcze spojrzeć na fotografię obrazu?
– Mojego portretu?
– Chyba tak. To ten sam obraz, którym interesował się Paul Grimes.
Wręczyłem jej fotografię. Obejrzała ją dokładnie w świetle lampy. Potem wydała nieartykułowany pomruk, oznaczający, że poznaje portret.
– Czy widziała go pani już kiedyś, panno Mead?
– Oglądam go po raz trzeci. Po raz drugi w ciągu tego wieczora. Ale nadal nie jestem pewna, kto i kiedy go malował. Na pewno wygląda na dzieło Chantry’ego, ale nie przypominam sobie, żebym do niego pozowała.
– Niektórzy twierdzą, że został namalowany z pamięci, bez modelki, i to, być może, całkiem niedawno.
– To samo mówiła dziś wieczorem ta młoda dziewczyna.
– Jaka dziewczyna?
– Dziennikarka z tutejszej gazety. Powiedziałam jej, że nie udzielam wywiadów. Ale była tak natarczywa, że w końcu pozwoliłam jej przyjść. Muszę przyznać, że robi bardzo sympatyczne wrażenie. Nie na wiele jej się jednak przydałam.
– Czy nazywała się Betty Siddon?
– Zgadza się. Betty Siddon. Zna ją pan?
– Próbowałem się z nią skontaktować. Czy mówiła, dokąd się wybiera po wizycie u pani?
– Powiedziała, że jedzie na jakąś plażę… do Sycamore Beach?
– Może Sycamore Point?
– Chyba ma pan rację. Tak czy owak człowiek, który sprzedał Grimesowi ten obraz, utonął tam przedwczoraj w oceanie. Jak on się nazywał?
– Jake Whitmore. Ale nie utonął w oceanie. Został utopiony w słodkiej wodzie, najprawdopodobniej w czyjejś wannie.
Udało mi się nią wstrząsnąć, choć wcale tego nie zamierzałem. Z jej twarzy odpłynęło życie i cały koloryt. Rysy nadal były ładne, ale oczy stały się martwe jak oczodoły i posągu.
Poruszyła bladofioletowymi ustami.
– Więc ten Whitmore również został zamordowany?
– Takiego zdania są policjanci i koroner.
– Jezu! – Oddychała ciężko jak biegacz.
– Może przynieść pani trochę wody, panno Mead?
– Mam coś lepszego. – Wyciągnęła rękę w stronę stojącego przy ścianie kredensu. – Jest tam butelka whisky Jack Daniels. I szklanki. Niech pan naleje również sobie. Dla mnie bez wody. Podwójną.
Wyjąłem butelkę i nalałem podwójną porcję dla niej oraz pojedynczą dla siebie. Wypiła swoją jednym haustem. Poprosiła o jeszcze jedną podwójną. I tym razem natychmiast opróżniła szklankę. Jej twarz znów nabrała koloru.
– Niech pan łyknie – powiedziała. – Nienawidzę pić sama.
Zacząłem się zastanawiać, czy jest alkoholiczką, i doszedłem do wniosku, że zapewne moje podejrzenia są słuszne.
– Dlaczego pan na mnie tak patrzy? – spytała. – Czy wyglądam śmiesznie? Czy widzi pan w moich oczach coś dziwnego?
– Nie. Skądże?
– Więc proszę się na mnie tak nie gapić.
– Przepraszam. Zresztą muszę już iść.
– Interesuje się pan tą panną Siddon, co?
– Owszem, interesuję się. Czyta pani w myślach.
– Znam mężczyzn – powiedziała. – Czy ona nie jest trochę za młoda dla pana?
– Być może. Kiedy tu przyszła?
– Nie patrzałam na zegarek. Był wczesny wieczór.
– Jak panią znalazła?
– Zadzwoniła do… – Gwałtownie zamknęła usta. Po krótkim, pełnym napięcia milczeniu, podjęła przerwaną wypowiedź: – Nie mam pojęcia.
– Zaczęła pani mówić, że telefonowała do kogoś.
– Tak mówiłam? Zatem wie pan więcej niż ja. Chyba myślałam o czym innym. Skoro musi pan już iść, to nie zatrzymuję pana. Proszę tylko postawić butelkę w takim miejscu, żebym mogła po nią sięgnąć, dobrze?
Dotknęła białą, pomarszczoną dłonią blatu stolika, który stał obok jej fotela.
– Jeszcze nie wychodzę – powiedziałem.
– Wolałabym, żeby pan poszedł. Jestem bardzo zmęczona. Zresztą powiedziałam panu wszystko, co wiem.
– Bardzo w to wątpię, panno Mead. Kiedy byłem w Arizonie, poznałem przypadkiem szereg bardzo interesujących faktów. Na początku lat czterdziestych pani syn William został zamordowany przez nieznanego snrawcę i porzucony na pustyni.
Jej twarz zmieniła się i pobladła.
– Juanita Grimes zawsze dużo gadała.
– Nie była moim głównym źródłem informacji. Morderstwo pani syna było i jest powszechnie znanym faktem. Rozmawiałem z człowiekiem, który znalazł jego ciało i prowadził dochodzenie w tej sprawie. Z szeryfem Brothertonem.
– I co z tego?
– Czy nie chce się pani dowiedzieć, kto zabił pani syna?
– Teraz to już wszystko jedno – powiedziała. – Co za różnica? On nie żyje. Nie żyje od przeszło trzydziestu dwóch lat.
– Ale moim zdaniem człowiek, który go zabił, żyje ladal.
– Skąd pan wie?
– Czuję to przez skórę. Zresztą mam również liczne poszlaki. Zginęli dalsi ludzie: Paul Grimes, Jacob Whitmore. I mężczyzna, którego szczątki wykopano dziś w oranżerii Richarda Chantry.
Chciała coś powiedzieć, ale udało jej się wydobyć głos dopiero przy drugiej próbie.
– Jaki mężczyzna?
– Nie został jeszcze zidentyfikowany, ale to tylko kwestia czasu. Dwadzieścia pięć lat temu pojawił się w domu państwa Chantry z jakąś kobietą i małym chłopczykiem. Między nim a Chantrym doszło do kłótni, potem do bójki. Według wersji, która do mnie dotarła, upadł, uderzył się w głowę i umarł. Państwo Chantry zakopali go.
– Czy wie pan to od pani Chantry? – spytała.
– Między innymi.
Otworzyła szeroko oczy, przy czym jej twarz jakby skurczyła się i zmalała.
– Co jeszcze panu powiedziała?
– To chyba byłoby wszystko. Czy jeszcze coś więcej powinna powiedzieć?
– To ja pana o to pytam.
– A ja podejrzewam, że właśnie pani zna odpowiedź. Dlaczego Jack Biemeyer kupił pani ten dom w Kanionie Chantry’ego?
– Bo go o to poprosiłam.
– Jack Biemeyer nie jest aż tak hojny.
– Dla mnie wtedy bywał. – Lekki rumieniec napłynął do jej twarzy, osiadając na kościach policzkowych. – Przyznaję, że z wiekiem nie zmienił się na korzyść. Ale ja też nie.
– Przypuszczam, że Biemeyer zakupił dla pani ten dom w imieniu całej rodziny Chantrych. A może oni dali go pani w prezencie, za jego pośrednictwem?
– Dlaczego mieliby to robić?
– Żeby zapewnić sobie pani dyskrecję w sprawie morderstwa pani syna.
– Śmierć Williama była faktem ogólnie znanym. Komu mogło zależeć na dyskrecji?
– Jego mordercy. Przypuszczam, że był to Richard Chantry. Natychmiast po tym zabójstwie przeniósł się z Arizony do Kalifornii i nigdy już tam nie powrócił. Śledztwo przeciwko niemu zostało umorzone, o ile w ogóle je wdrożono. Jeśli miała pani jakieś podejrzenia, zachowała je pani dla siebie.
Potrząsnęła głową.
– Nie zna mnie pan. Kochałam mego syna. Kiedy pokazali mi ciało Williama, o mało sama nie umarłam. I niech pan nie zapomina, że on też należał do tej rodziny. Felix Chantry był jego ojcem. Między Williamem a Richardem nie było żadnego konfliktu.
– Więc dlaczego Richard wyjechał z Arizony zaraz po śmierci Williama?
– Nie wiem. Może bał się, że też zostanie zamordowany.
– Tak twierdził?
– Nigdy z nim o tym nie rozmawiałam. Nie widziałam go nawet od tamtej pory.
– Od śmierci Williama?
– Zgadza się, Nie widziałam go od trzydziestu dwóch lat. A od dwudziestu pięciu nikt nie wie, co się z nim dzieje. I dopiero dziś dowiedziałam się od pana, dlaczego. – Poruszyła się niespokojnie i zerknęła na stojącą obok butelkę. – Jeśli zamierza pan zostać jeszcze chwilę, może pan nalać mi następnego drinka. I sobie również.