Выбрать главу

– Nie, dziękuję. Mam jeszcze tylko kilka pytań i dam pani spokój. Podobno pani zamordowany syn zostawił po sobie żonę i małe dziecko.

Wyraz jej oczu zmienił się, jakby spoglądała daleko w przeszłość.

– Chyba tak.

– Czy to znaczy, że nie jest pani pewna?

– Mówiono mi o nich. Nigdy ich nie widziałam.

– Dlaczego?

– Nie wynikło to z mojej woli. Po prostu oboje zapadli się pod ziemię. Słyszałam plotki, że ta kobieta, wdowa po Williamie, wyszła za kogoś innego i dała chłopcu jego nazwisko.

– Zna pani to nazwisko?

– Niestety nie. Nigdy się ze mną nie kontaktowali.

– Myśli pani, że kontaktowali się z Richardem Chantry?

– Skąd mogę wiedzieć? – powiedziała, odwracając głowę.

– A ta kobieta i chłopczyk, którzy przed dwudziestu pięciu laty odwiedzili dom Richarda Chantry… czy mogła to być wdowa po Williamie i jej syn?

– Nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że próbuje pan połączyć dość odległe sprawy.

– Muszę tak robić. Rozwiązanie leży w odległej przeszłości. Czy domyśla się pani, kim mógł być ten mężczyzna, którego zabito i pochowano w oranżerii?

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Czy mógł to być pani syn William?

– Chyba pan oszalał. William został zamordowany w Arizonie w roku 1943, czyli siedem lat wcześniej.

– Widziała pani jego zwłoki?

– Tak.

– Podobno były dosyć zmasakrowane? Czy była pani w stanie rozpoznać go z całą pewnością?

– Tak. Byłam. Mój syn William umarł trzydzieści dwa lata temu.

– Co zrobiono z jego zwłokami, kiedy pani je zidentyfikowała?

– Nie jestem pewna.

– To dziwne.

– Czyżby? Jak pan wie, miał w Kalifornii żonę. Żądała, żeby jego ciało zostało odesłane do niej i tam pochowane. Nie miałam nic przeciwko temu. Człowiek umarły odchodzi na zawsze. Nie ma żadnego znaczenia, gdzie się go w końcu pochowa.

Mówiła oschłym, obojętnym tonem, ale miałem wrażenie, że świadomie gwałci własne uczucia. Jakby czytając w moich myślach, dodała:

– Kiedy umrę – chyba już niedługo – chcę, żeby spalono moje ciało i rozsypano prochy na pustyni, w pobliżu Tucson.

– Niedaleko Lashmana?

Spojrzała na mnie z irytacją i jakby pewnym zainteresowaniem. – Cholernie dużo pan wie.

– A pani cholernie mało chce mi powiedzieć, Mildred – odparłem. – Gdzie w końcu pochowany został William?

– Podobno gdzieś w Kalifornii.

– Była pani kiedyś na jego grobie?

– Nie, nie wiem, gdzie to jest.

– A wie pani, gdzie mieszka teraz wdowa po nim?

– Nie. Nigdy nie interesowałam się krewnymi. Opuściłam moją własną rodzinę, kiedy miałam czternaście lat, jeszcze w Denver, i nigdy do niej nie wróciłam. Nigdy też nie tęskniłam za nią.

Ale wpatrywała się przymkniętymi oczami w odległą przestrzeń, jakby chciała prześledzić całą drogę swego życia. Być może odczuła to co ja: podziemny wstrząs, wystarczająco silny, by zmusić umarłego do powstania z grobu.

36

Kiedy dotarłem do Sycamore Point, mój samochodowy zegar wskazywał już niemal trzecią. Morze kaszlało przez sen u podnóża plaży. Ja również przeżywałem kryzys o mało nie uległem pokusie i nie przespałem się na przednim siedzeniu wozu.

Ale w domku Jacoba Whitmore’a paliło się światło. Przeżyłem chwilę nadziei, że zastanę tam Betty. Okazało się jednak, że Jessie Gable jest sama.

Gdy tylko wpuściła mnie do oświetlonego pokoju, zauważyłem, że przeszła metamorfozę. Jej ruchy były bardziej zdecydowane, w oczach malowała się stanowczość. Poczułem od niej wino, ale nie robiła wrażenia pijanej. Wskazała mi krzesło.

– Jest mi pan winien sto dolarów – powiedziała. – Znam już nazwisko kobiety, która sprzedała Jake’owi ten obraz.

– Kto to był?

Pochyliła się ponad stołem, kładąc mi rękę na ramieniu.

– Chwileczkę. Niech się pan tak nie spieszy. Skąd mogę wiedzieć, czy pan ma sto dolarów?

Odliczyłem na stole odpowiednią sumę. Sięgnęła po banknoty. Zgarnąłem je, zanim zdążyła ich dotknąć.

– Hej! – zawołała. – To moje pieniądze.

– Nie powiedziała mi pani jeszcze nazwiska tej kobiety. Potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na ramiona jak jedwabny szal.

– Nie ufa mi pan?

– Ufałem, dopóki pani nie przestała ufać mnie.

– Mówi pan jak Jake. Zawsze potrafił odwrócić kota ogonem.

– Kto mu sprzedał ten obraz?

– Powiem panu, kiedy dostanę pieniądze. Rozłożyłem na stole pięćdziesiąt dolarów.

– Tu jest połowa. Wręczę pani drugą, kiedy poda mi pani to nazwisko.

– Moja wiadomość jest warta więcej. To poważna sprawa. Po wiedziano mi, że powinnam dostać dużą nagrodę.

Nie wstając z krzesła przyglądałem się jej twarzy. Dwa dni wcześniej, kiedy byłem tu po raz pierwszy, zdawała się nie dbać o pieniądze.

– Kto ma zapłacić tę nagrodę? – spytałem.

– Redakcja gazety.

– Czy obiecała to pani Betty Siddon?

– W zasadzie tak. Mówiła, że zapłacą mi dobrze za informacje.

– I powiedziała jej pani, kim jest ta kobieta? Oderwała spojrzenie od moich oczu i zaczęła wpatrywać się w ciemny kąt pokoju.

– Mówiła, że to ważne. A ja nie byłam pewna, czy pan tu jeszcze wróci. Wie pan, jak to jest. Naprawdę potrzebuję pieniędzy.

Wiedziałem, jak to jest. Sprzedawała – jak tylu innych spadkobierców – kości Jacoba Whitmore’a, a ja je od niej kupowałem. Położyłem na blacie stołu pozostałe pięćdziesiąt dolarów.

Jessie sięgnęła po pieniądze, ale jej ręka opadła w połowie drogi. Spojrzała na mnie tak, jakbym zamierzał jej przeszkodzić lub ją uderzyć. Zaczynałem mieć już dość tej zabawy.

– Proszę, niech pani je weźmie – powiedziałem. Zebrała dziesięcio- i dwudziesto-dolarówki i wsunęła je pod koszulę, za stanik. Spojrzała na mnie z poczuciem winy; była bliska łez.

– Nie traćmy czasu, Jessie powiedziałem. – Co to za kobieta?

– Nazywa się pani Johnson – powiedziała cichym, niepewnym głosem.

– Matka Freda?

– Nie wiem, czyją jest matką. Jak ma na imię?

– Nie wiem. Stanley Meyer podał mi tylko nazwisko.

– Jaki Stanley Meyer?

– Jest sanitariuszem w szpitalu i malarzem-amatorem.

Sprzedaje swoje obrazy podczas kiermaszu na plaży. Jego kiosk stoi tuż obok budki Jake’a. Widział, jak Jake kupował od niej ten obraz.

– Mówi pani o portrecie kobiety, który Jake sprzedał potem Paulowi Grimesowi?

Kiwnęła potakująco głową.

– Przecież o ten obraz panu chodzi, prawda?

– Tak. Czy Stanley Meyer opisał pani tę kobietę?

– Mniej więcej. Mówi, że była w średnim wieku, chyba koło pięćdziesiątki. Duża, tęga baba. Miała ciemne, trochę siwiejące włosy.

– Czy mówił, jak była ubrana?

– Nie.

– Skąd wie, jak się nazywa?

– Znał ją ze szpitala. Pani Johnson pracowała tam jako pielęgniarka, dopóki jej nie wylali.

– Za co ją wyrzucili?

– Meyer nie ma pojęcia. Wie tyle, że pracowała później w domu dla rekonwalescentów o nazwie La Paloma.

– Co jeszcze mówił o tej pani Johnson?

– Nic więcej nie pamiętam.

– Powiedziała pani to wszystko Betty Siddon?

– Tak.

– Jak dawno temu?

– Dokładnie nie wiem. Jake nie znosił zegarów. Uważał, że powinniśmy ustalać czas według słońca, jak Indianie z plemienia Chumashów.