– Czy Betty Siddon była tu przed zachodem słońca, czy później?
– Później. Teraz pamiętam, zaraz po pańskim odjeździe.
– Powiedziała jej pani, że tu byłem?
– Nie.
– A czy ona mówiła odjeżdżając, dokąd się wybiera?
– Nie określiła tego dokładnie. Ale pytała mnie o ten dom dla rekonwalescentów, La Paloma. Chciała się upewnić, że tam właśnie pracuje teraz pani Johnson.
Wracałem pustą autostradą, na której spotykało się już tylko nieliczne ciężarówki. Czułem, że mam już za sobą barierę, oddzielającą pusty koniec nocy od chłodnego, wczesnego poranku. Byłem w stanie dalej obywać się bez snu, w razie konieczności przez cały następny dzień.
Postawiłem wóz na parkingu zakładu La Paloma i nacisnąłem dzwonek obok wejścia dla personelu. Wewnątrz ktoś zaczął mamrotać i stękać. Zadzwoniłem jeszcze raz i usłyszałem szybkie, spokojne kroki. Drzwi, zabezpieczone łańcuchem, uchyliły się z lekka i wyjrzała przez nie czarnoskóra pielęgniarka.
– Byłem tu wczoraj wieczorem – powiedziałem.
– Pamiętam pana. Jeśli szuka pan pani Johnson, to źle pań trafił. Drugi raz w ciągu tej nocy zostawiła mi cały zakład na głowie. Już teraz ledwo żyję, a do końca zmiany jeszcze sporo godzin. Rozmowa z panem też nie ułatwia mi prący.
– Rozumiem panią. Ja też pracowałem przez całą noc. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Co pan robił?
– Jestem detektywem. Czy mógłbym wejść i porozmawiać z panią chwilę, panno…
– Pani… pani Holman. – Z westchnieniem spuściła łańcuch. – Dobrze. Ale niech się pan pośpieszy.
Oparliśmy się o ścianę w ciemnym hallu. Westchnienia i jęki pacjentów oraz nieregularne odgłosy autostrady składały się na akompaniament, towarzyszący muzyce wczesnego ranka. Twarz dziewczyny zlewała się z ciemnością, tak że jej oczy zdawały się błyszczącymi oczyma nocy.
– Co chciałby pan wiedzieć? – spytała.
– Dlaczego pani Johnson poszła do domu?
– Zatelefonował Fred. To jej syn. Powiedział jej, że stary znowu szaleje. Jest strasznym pijakiem i tylko ona umie go poskromić, kiedy wpadnie w taki stan. Pojechała więc taksówką do domu. Nie mam jej tego za złe, bo w końcu musiała coś zrobić. – Wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je; poczułem w ciemności ciepło jej oddechu. – Nie chciałabym zaszkodzić pani Johnson. Sama mam pijaków w rodzinie.
– Czy była pani kiedyś u nich w domu?
– Nie – odparła stanowczo. – Jeśli nie ma pan więcej pytań, to szkoda czasu.
– Mam jeszcze kilka. To bardzo ważne, proszę pani… kwestia życia lub śmierci.
– Czyjego życia? – spytała. – Czyjej śmierci?
– Pewnej kobiety nazwiskiem Betty Siddon. Pracuje w redakcji tutejszej gazety.
Usłyszałem, że głęboko wciąga oddech.
– Czy słyszała pani kiedyś to nazwisko?
– Tak. Słyszałam. Zadzwoniła z redakcji na samym początku mojego dyżuru. Chciała wiedzieć, czy mamy tu pacjentkę nazwiskiem Mildred Mead. Powiedziałam jej, że przebywała u nas przez jakiś czas, ale wyprowadziła się.; Zapragnęła samodzielności i wynajęła domek w Magnolia Court. Panna Mead zamieszkała u nas zresztą z uwagi na związek z panią Johnson.
– Jaki związek?
– Były ze sobą spokrewnione.
– W jaki sposób?
– Nigdy mi tego nie wyjaśniły.
– Czy pani Johnson wiedziała o telefonie panny Siddon?
– Nie. Nie chciałam jej denerwować. Po wyprowadzce panny Mead była bardzo niezadowolona. Można powiedzieć, że uznała to za osobistą zniewagę. Okropnie się wtedy pokłóciły. Szczerze mówiąc o mało nie doszło do bójki. Obie łatwo wpadają w szał, jeśli chce pan znać moje zdanie.
Jej elokwencja wydała mi się sztuczna; miałem wrażenie, że tworzy ze słów zasłonę dymną, odgradzającą mnie od informacji, które chciałem zdobyć.
– Czy panna Siddon przyjechała tu dziś wieczorem? – spytałem.
– Nie. – Odpowiedź brzmiała stanowczo. Ale jej oczy drgały z lekka, jakby poruszane skrywaną za nimi myślą.
– Jeśli tu była, proszę mi koniecznie powiedzieć. Może jej grozić poważne niebezpieczeństwo.
– Przykro mi bardzo, ale nie widziałam jej.
– Czy to na pewno prawda, pani Holman?
– Niech pan przestanie wiercić mi dziurę w brzuchu! – wybuchnęła nagle. – Przykro mi, że dzieje się coś złego i że pańska przyjaciółka ma kłopoty. Ale to nie moja wina. Może pan nie ma nic do roboty, ale na mnie czeka praca.
Pożegnałem ją niechętnie, czując, że wie więcej, niż zechciała mi powiedzieć. Atmosfera domu opieki, na którą składały się starczy wiek, choroby i tłumiony ból, towarzyszyła mi przez całe miasto, aż pod dom Johnsonów.
37
Wysoki, stary dom tonął w ciemności. Zdawał się wisieć nade mną na tle gwiazd jak ponura przeszłość, złożona, z kolejnych warstw, oznaczających pokolenia. Zapukałem do drzwi frontowych. Nie doczekawszy się odpowiedzi zakołatałem powtórnie.
Miałem ochotę zacząć wrzeszczeć na dom, jak poprzednio Gerard Johnson, i zastanawiałem się, czy podobnie jak on zaczynam wpadać w obłęd. Oparłem się o ścianę i obserwowałem spokojną ulicę. Zaparkowałem wóz za rogiem, więc jezdnia była zupełnie pusta. Nad gęstwiną drzew oliwnych pojawił się blady pasek światła, rozprzestrzeniający się powoli po całym niebie.
Poranny chłód przeniknął do moich kości. Obudzony z letargu zacząłem tak mocno dobijać się do drzwi, że otarłem palce i stałem w półmroku ssąc bolesne miejsca.
Zza drzwi doszedł mnie głos Gerarda Johnsona:
– Kto tam?
– Archer. Proszę otworzyć.
– Nie mogę. Wyszła i zamknęła mnie na klucz! – zaskowyczał ochrypłym głosem.
– Dokąd poszła?
– Chyba do La Paloma… to ten dom opieki. Ma dziś nocny dyżur.
– Właśnie stamtąd wracam. Pani Johnson już po raz drugi wyszła z pracy.
– Nie powinna tego robić. Straci i tę posadę. Będziemy musieli żyć z zasiłku. Nie wiem, co z nami będzie.
– Gdzie Fred?
– Nie wiem.
Chciałem zadać mu wiele innych pytań, dotyczących jego żony i zaginionego obrazu, ale zniechęciły mnie jego bezsensowne odpowiedzi. Powiedziałem mu przez drzwi dobranoc i pojechałem na posterunek policji.
Zastałem Mackendricka w jego gabinecie; wyglądał niemal tak samo, jak siedem czy osiem godzin wcześniej. Dostrzegłem pod jego oczyma nabrzmiałe, sine plamy, ale miał czujny, przytomny wzrok i był świeżo ogolony.
– Wygląda, że się pan nie wyspał – stwierdził.
– Wcale się nie kładłem. Próbowałem znaleźć Betty Siddon.
Mackendrick wciągnął powietrze tak głęboko, że aż zaskrzypiało pod nim krzesło. Wypuścił je z westchnieniem.
– Dlaczego tak się pan tym przejmuje? Nie możemy śledzić ruchów każdego reportera w mieście przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Wiem. Ale mamy do czynienia ze szczególnym przypadkiem. Myślę, że należałoby przeszukać dom Johnsonów.
– Czy ma pan jakieś podstawy, by sądzić, że jest tam panna Siddon?
– Nic konkretnego. Ale istnieje możliwość, a nawet podejrzenie, że tam właśnie znajduje się zaginiony obraz. Przeszedł on już raz przez ręce pani Johnson, a potem przez ręce jej syna, Freda.
Przypomniałem Mackendrickowi wszystkie znane nam fakty: że Fred Johnson ukradł czy też pożyczył obraz z domu Biemeyerów i że ukradziono go potem z muzeum, czy też – w myśl wcześniejszej, lansowanej przez Freda wersji – z domu Johnsonów. Dodałem uzyskaną od Jessie Gable informację, że Whitmore na samym początku kupił go od pani Johnson.
– To wszystko jest bardzo interesujące – stwierdził obojętnym tonem Mackendrick. – Ale nie mam teraz czasu poszukiwać panny Siddon. I nie mam czasu na rozglądanie się za zaginionym, skradzionym czy zgubionym obrazem, który prawdopodobnie nie przedstawia wielkiej wartości.