Выбрать главу

– Ale dziewczyna tak. A obraz stanowi klucz do całej tej cholernej zagadki.

Mackendrick oparł się ciężko o biurko.

– To pańska dziewczyna, prawda?

– Jeszcze nie jestem pewny.

– Ale interesuje się pan nią?

– Bardzo – odparłem.

– A zaginiony portret jest obrazem, który polecono panu odnaleźć, prawda?

– No tak.

– I dlatego uważa pan, że jest kluczem do całej zagadki, co?

– Nie powiedziałem tego, kapitanie. Myślę, że dziewczyna i obraz odgrywają ważną rolę niezależnie od tego, czy mam do nich osobisty stosunek, czy nie.

– Tak pan sądzi. Chciałbym, żeby pan poszedł do łazienki i uważnie przyjrzał się sobie w lustrze. Przy okazji może pan posłużyć się moją elektryczną maszynką do golenia. Jest w szafce za lustrem. Światło zapala się w środku, po lewej stronie.

Wszedłem do maleńkiej kabiny i obejrzałem swoją twarz. Była blada i znużona. Skrzywiłem się, by ją ożywić, ale oczy nie zmieniły wyrazu. Były równocześnie szkliste i matowe.

Ogoliłem się i umyłem. Poprawiło to nieco mój wygląd. Ale nie stłumiło niepokoju i zmęczenia, które zalęgły się w mojej głowie i całym ciele.

Kiedy wróciłem do gabinetu, Mackendrick przyjrzał mi się uważnie.

– Lepiej się pan czuje?

– Trochę lepiej.

– Ile czasu minęło od chwili, kiedy miał pan coś w ustach?

– Zerknąłem na zegarek. Była za dziesięć siódma.

– Dziewięć, może dziesięć godzin.

– I nie zmrużył pan oka?

– Nie.

– No dobrze, chodźmy na śniadanie. Joe otwiera o siódmej.

Joe prowadził restaurację dla robotników; bar i loże wypełniały się już klientami. W zadymionej sali unosiła się atmosfera lekkiego, żartobliwego optymizmu, jakby nadchodzący dzień mógł się jednak okazać nie najgorszy. Zajęliśmy jedną z lóż, siadając po obu stronach stolika. Czekając na śniadanie omawialiśmy przy kawie cały przebieg śledztwa. Zacząłem uświadamiać sobie z przykrością, że nie powiedziałem mu o swojej rozmowie z panią Chantry. Wiedziałem, że muszę go o tym poinformować, zanim dowie się sam, o ile jeszcze się nie dowiedział. Miałem zamiar zrobić to w najbliższej przyszłości. Odłożyłem jednak to zadanie do momentu, kiedy wzmocnię się solidnym posiłkiem.

Obaj zjedliśmy jajka na szynce, frytki i grzanki. Na koniec zamówił sobie szarlotkę z porcją waniliowych lodów.

Skończywszy śniadanie, poprosiliśmy o jeszcze jedną filiżankę kawy.

– Odwiedziłem wczoraj wieczorem panią Chantry – oznajmiłem.

Jego twarz zastygła; w kącikach oczu i ust pojawiły się zmarszczki.

– Prosiłem, żeby pan tego nie robił.

– Wydawało mi się to niezbędne. Każdy z nas działa według własnych zasad, kapitanie.

– Niewątpliwie.

Miałem na myśli to, że swobodę jego ruchów krępowały różne względy natury politycznej. Był żelazną pięścią miasta, koncentrującą w sobie całą jego miażdżącą siłę, ale musiał posługiwać się tą siłą zgodnie z życzeniami mieszkańców. Nawet teraz zdawał się wsłuchiwać w ich rozliczne głosy, rozbrzmiewające między innymi w wielkiej, zadymionej sali restauracyjnej, w której siedzieliśmy.

Rozluźnił stopniowo mięśnie twarzy, która przestała prcyporninać bryłę popękanego cementu. Oczy pozostały obojętne.

– Czego dowiedział się pan od pani Chantry?

Opowiedziałem mu wszystko dość dokładnie, podkreślając szczególnie rolę mężczyzny w brązowym ubraniu, którego kości wykopane zostały przez Rica i panią Chantry. Poczerwieniał z wrażenia.

– Czy powiedziała panu, skąd się wziął ten facet?

– Najwyraźniej przebywał poprzednio w szpitalu dla inwalidów.

Mackendrick uderzył dłonią o blat stołu. Zastawa podskoczyła z brzękiem. Wszyscy siedzący w pobliżu klienci musieli usłyszeć hałas, ale nikt się nie obejrzał.

– Dlaczego, do cholery, nie powiedział mi pan o tym wcześniej? Przecież jeśli był kiedykolwiek w szpitalu dla inwalidów, będziemy chyba mogli ustalić jego tożsamość na podstawie tych kości.

Położył na stole trzy banknoty jednodolarowe, podniósł się z krzesła i opuścił salę.

Zapłaciłem i wyszedłem na dwór. Było już po ósmej; miasto budziło się do życia. Szedłem główną ulicą, mając nadzieję, że obudzę się wraz z nim – aż znalazłem się w końcu prź &l gmachem redakcji.

Nikt jej nie widział ani nie miał od niej wiadomości.

Wróciłem na parking, odebrałem samochód i pojechałem w stronę nadbrzeża. Kierowało mną na wpół uświadomione marzenie: jeśli wrócę do pokoju, w którym zaczęła się moja przygoda z Betty, zastanę ją tam.

Nie było jej. Rzuciłem się na łóżko i próbowałem o wszystkim zapomnieć. Ale prześladowały mnie sny o gniewnych zmarłych.

Obudziłem się wypoczęty w jasnym świetle dnia. Na moim zegarku była już niemal dwunasta. Wyjrzałem przez okno na zatokę, pociętą przez zamknięte częściowo żaluzje na długie, jasne, lśniące pasma. Kilku żeglarzy wyprowadzało swe łodzie w morze, korzystając z lekkiego południowego wiatru. Pamięć podsunęła mi nagle pewien istotny szczegół.

Szeryf Brotherton opowiadał mi w Arizonie o żołnierzu, który nazywał się „Wilson czy Jackson” i był przyjacielem Williama, zamordowanego syna Mildred Mead. Mówił, że dostał od niego po wojnie pocztówkę, wysłaną ze szpitala dla inwalidów w Kalifornii.

Podniosłem słuchawkę telefonu i zamówiłem rozmowę z posterunkiem szeryfa Brothertona w Copper City. Po krótkim oczekiwaniu usłyszałem jego głos.

– Cieszę się, że mnie pan złapał, Archer. Właśnie wychodziłem na lunch. Jak się miewa córeczka Biemeyerów? Mam nadzieję, że już bezpiecznie dotarła do domu i przebywa z rodziną.

– Jest w domu. Nie wiem tylko, na ile jest bezpieczna.

– Jak to, z własną rodziną? – Brotherton zakładał najwyraźniej, że ratując Doris zapewniliśmy jej trwałe szczęście, jakie dałoby jej wstąpienie do nieba.

– Jest dość niezrównoważona i nie bardzo potrafi dogadać się z ojcem. Ale skoro o nim mowa, chcę zadać panu pewne pytanie, przepraszając z góry, jeśli się powtarzam. Czy Biemeyer przyczynił się w jakikolwiek sposób do umorzenia śledztwa w sprawie śmierci Williama Meada?

– Tak, pytał pan już o to. Powiedziałem, że nie wiem.

– A czy istnieje taka możliwość?

– Biemeyer nie miał żadnego powodu, żeby się o to starać. Był wtedy blisko związany z matką Williama. Nie mówię panu nic, co nie byłoby powszechnie znane.

– Czy Mildred Mead chciała kontynuować śledztwo?

– Nie wiem, jakie było jej zdanie. Rozmawiała o tym na wyższym szczeblu. – Mówił oschłym tonem, jakby zamierzał za chwilę zamilknąć.

– Czy Mildred Mead domagała się sprowadzenia Richarda Chantry z Kalifornii, żeby można było go przesłuchać?

– Nie pamiętam, żeby występowała z takim wnioskiem. Czego pan szuka, Archer?

– Nie wiem, dopóki nie znajdę. Ale jedna z pańskich informacji na temat sprawy Meada może być bardzo ważna. Wspominał pan, że kolega Williama z wojska przyjechał do Arizony i rozmawiał z panem o jego śmierci.

– Zgadza się. Myślałem nawet o nim niedawno. Wie pan, kontaktował się ze mną już po wojnie. Przysłał mi pocztówkę z Los Angeles, ze szpitala dla inwalidów. Pytał, czy w sprawie Williama Meada zaszły jakieś nowe okoliczności. Odpisałem mu, że nie.

– Pamięta pan, jak podpisał tę pocztówkę?

– Chyba Jackson – powiedział szeryf po chwili wahania. – Jerry Jackson. Miał dość niewyraźne pismo.