– A może Jerry Johnson?
Szeryf znów milczał przez chwilę. Słyszałem rozbrzmiewające w przewodach niewyraźne głosy, na wpół zapomniane wspomnienia, znów powołane do życia.
– Chyba tak – powiedział w końcu. – Ta kartka jest chyba nadal gdzieś w moich papierach. Miałem nadzieję, że będę mógł kiedyś posłać temu biedakowi jakąś konkretną odpowiedź. Ale nigdy do tego nie doszło.
– Może jeszcze kiedyś pan to zrobi.
– W każdym razie nie tracę nadziei.
– Czy podejrzewał pan kogoś, szeryfie?
– A pan?
– Nie. Ale ja nie prowadziłem śledztwa w tej sprawie. Poruszyłem drażliwy temat.
– Ja też nie – powiedział z goryczą. – Zostało mi odebrane.
– Przez kogo?
– Przez ludzi, którzy mieli dość władzy, by to zrobić. Nie zamierzam wymieniać żadnych nazwisk.
– Czy Richard Chantry był podejrzany o zabójstwo brata?
– To żadna tajemnica. Opowiadałem panu, że wywieźli go w pośpiechu poza granice stanu. O ile wiem, nigdy nie wrócił.
– Więc istniał między nimi konflikt?
– Nie wiem, czy można to nazwać konfliktem. Raczej zdrową rywalizacją. Konkurencją. Obaj chcieli być malarzami. Obaj chcieli żenić się z tą samą dziewczyną. Można powiedzieć, że Richard wygrał obie rundy. I na dodatek zgarnął majątek rodzinny.
– Ale jego szczęście trwało tylko siedem lat.
– Tak słyszałem.
– Czy domyśla się pan, co mogło się z nim stać?
– Nie. Nie domyślam się. To nie moje terytorium. A poza tym jestem z kimś umówiony i muszę kończyć rozmowę, bo się spóźnię. Do widzenia.
Odłożył nagle słuchawkę. Wyszedłem na korytarz i zapukałem do Paoli. Usłyszałem jej ciche kroki.
– Kto to? – spytała przez drzwi.
Powiedziałem jej swoje nazwisko. Otworzyła. Wyglądała, jakby nękały ją złe sny podobnie jak mnie i jeszcze się całkiem nie obudziła.
– O co chodzi?
– Potrzebuję jeszcze kilku informacji.
– Powiedziałam ci już wszystko.
– Nie jestem pewny.
Próbowała zamknąć drzwi. Przytrzymałem je. Oboje czuliśmy nawzajem swój ciężar i siłę przeciwstawnej woli.
– Nie chcesz wiedzieć, kto zabił twojego ojca, Paola? Przyjrzała się uważnie mojej twarzy, ale nie dostrzegłem w jej ciemnych oczach wiele nadziei.
– Czy wiesz na pewno?
– Będę wiedział. Ale potrzebuję twojej pomocy. Czy mogę wejść?
– Ja wyjdę do ciebie.
Usiedliśmy w końcu korytarza na plecionych fotelach ustawionych przy oknie. Paola cofnęła swój fotel, żeby nie było jej widać przez szybę.
– Czego się boisz, Paola?
– Głupie pytanie. Przedwczoraj wieczorem zamordowano mojego ojca. A ja nadal siedzę w tym parszywym mieście.
– Kogo się boisz?
– Richarda Chantry. To na pewno on. Uważany tu jest za coś w rodzaju bohatera. Bo nikt nie wie, jakim był sukinsynem.
– Znałaś go?
– Właściwie nie. Urodziłam się zbyt późno. Ale ojciec i matka znali go bardzo dobrze. W Copper City krążyły o nim dość dziwne historie. O nim i o jego przyrodnim bracie, który nazywał się William Mead.
– Jakie historie?
Między jej czarnymi brwiami pojawiły się dwie głębokie bruzdy.
– Słyszałam, że Richard Chantry ukradł obrazy brata. Obaj byli uzdolnionymi malarzami, ale to William miał prawdziwy talent. Richard naśladował jego styl, a kiedy Williama powołano do wojska, zagarnął rysunki oraz obrazy i przedstawiał je jako własne. Poderwał też jego dziewczynę.
– To znaczy obecną panią Chantry?
– Chyba tak.
Wychylała się stopniowo w stronę okna, jak kochająca światło roślina. Ale jej oczy były nadal posępne i zalęknione. Cofnęła głowę, jakby dostrzegła na ulicy strzelców wyborowych.
Poszła za mną do pokoju i podczas mej rozmowy telefonicznej z Mackendrickiem stała w drzwiach. Podzieliłem się z nim dwoma ważnymi informacjami, które zdobyłem tego ranka: że Richard Chantry kradł obrazy swego przyrodniego brata i przedstawiał je jako własne oraz że po śmierci Williama zjawił się w Arizonie jego kolega z wojska, nazwiskiem Jerry Johnson.
– Nazwisko Johnson jest bardzo popularne – przerwał mi Mackendrick. – Ale nie byłbym zaskoczony, gdyby to był nasz Gerard Johnson z O1ive Street.
– Ja też nie. Jeśli Gerard był ranny na wojnie i przebywał jakiś czas w szpitalu, łatwo wytłumaczyć sobie jego dziwactwa.
– Przynajmniej niektóre z nich. Możemy przesłuchać go w tej sprawie. Ale najpierw chciałbym przekazać te dodatkowe dane do szpitali dla inwalidów wojennych.
– Dodatkowe dane?
– Tak jest. Pański przyjaciel Purvis badał te kości, które przyniósł nam pan wczoraj wieczorem. Znalazł na nich ślady czegoś, co wyglądało jak urazy od szrapneli, najwyraźniej fachowo leczone. Porozumiewa się więc na własne konto ze szpitalami dla inwalidów.
– A co robicie w sprawie Betty Siddon?
– Jeszcze się nie pojawiła?
Głos Mackendricka wydawał się znudzony. Z trzaskiem odłożyłem słuchawkę. Potem siedziałem przez chwilę nieruchomo, żałując, że nie umiem opanować gniewu, i zastanawiając się, co robić dalej.
38
Pojechałem do centrum i odwiedziłem redakcję gazety. Nadal nie było wiadomości od Betty. Jej przyjaciółka, Fay Brighton, miała zaczerwienione oczy. Powiedziała mi, że odebrała jakiś podejrzany telefon, ale jej rozmówczyni nie chciała podać nazwiska ani numeru.
– Czy groziła pani?
– Właściwie nie. Wydawała się raczej zaniepokojona. Chciała wiedzieć, czy nic się nie stało Betty. Kiedy spytałam, dlaczego ją to interesuje, odłożyła słuchawkę.
– Kiedy odebrała pani ten telefon?
– Dziś rano, koło dziesiątej. Nie powinnam była dać się jej zagadać. Gdybym potraktowała ją bardziej taktownie, powiedziałaby mi może więcej.
– Odniosła pani wrażenie, że ona coś wie?
– Tak, tak mi się wydało – odparła po chwili namysłu. – Chyba była wystraszona albo czuła się winna.
– Co pani może powiedzieć o tej kobiecie?
– Zastanawiałam się nad tym. Rozmawiała ze mną inteligentnie, jak osoba na stanowisku. Ale miała dziwny głos. – Zawahała się przez chwilę, jakby nadsłuchując. – Mogła być Murzynką, wykształconą Murzynką.
Natychmiast przypomniałem sobie, jak nazywała się czarnoskóra pielęgniarka z zakładu La Paloma. Pani Holman. Pożyczyłem od pani Brighton książkę telefoniczną i próbowałem znaleźć to nazwisko, ale nie figurowało w niej.
Potrzebowałem łącznika z miejscowym środowiskiem murzyńskim. Jedynym człowiekiem, który przyszedł mi do głowy, był właściciel sklepu z alkoholem, u którego kupiłem dwie butelki whisky dla Jerry’ego Johnsona. Pojechałem tam i znalazłem go za ladą.
– Jeszcze trochę whisky z Tennessee? – spytał.
– Zawsze się przyda.
– Dwie ćwiartki? – Uśmiechał się pobłażliwie, rozbawiony moją ekstrawagancją.
– Tym razem spróbuję wziąć pół kwarty.
Kiedy wkładał butelkę do torby, spytałem go, czy nie zna pielęgniarki nazwiskiem Holman. Spojrzał na mnie z zainteresowaniem i odwrócił wzrok, nie chcąc przyglądać mi się zbyt długo.
– Chyba o niej słyszałem. Ale nie zetknąłem się z nią osobiście. Znam jej męża.
– Opiekowała się moją przyjaciółką – powiedziałem. – W tym zakładzie dla rekonwalescentów, La Paloma. Chciałem ofiarować jej drobny prezent.
– Jeśli o to panu chodzi – wskazał na butelkę – to mogę jej doręczyć.
– Wolałbym zrobić to osobiście.
– Jak pan chce. Pani Holman mieszka tuż obok rogu
Nopal i Martinez. Trzeci dom od skrzyżowania, rośnie przed nim taki wielki pieprzowiec. Musi pan pojechać stąd na południe, skręcić w piątą przecznicę i przejechać jeden blok w kierunku oceanu.