Podziękowałem mu, zapłaciłem za whisky i pojechałem na południe. Pieprzowiec był jedyną oazą zieleni na całym odcinku ulicy, zabudowanym jednopiętrowymi, drewnianymi domkami. W jego postrzępionym cieniu stała pozbawiona kół karoseria starej limuzyny marki Chewolet z roku 1946, służąca za miejsce zabaw grupce czarnoskórych dzieci.
Pani Holman przyglądała im się z ganku. Na mój widok drgnęła nagle i odruchowo zrobiła ruch w kierunku drzwi. Potem oparła się o nie plecami i próbowała uśmiechnąć się do mnie, ale jej oczy pozostały poważne.
– Dzień dobry – powiedziałem.
– Dzień dobry.
– To pani dzieci?
– Jedno jest moje. – Nie powiedziała mi, które. – Czym mogę panu służyć?
– Nadal szukam panny Siddon. Niepokoję się o nią. Myślałem, że może pani też jest niespokojna.
– Nie wiem, skąd pan wpadł na ten pomysł – powiedziała obojętnym tonem.
– Czy nie dzwoniła pani dziś rano do redakcji?
Zerknęła nad moim ramieniem w kierunku dzieci. Siedziały cicho i nieruchomo, jakby nie czuły się dobrze w pierzastym cieniu pieprzowca.
– Może dzwoniłam… i co z tego?
– Jeśli mogła pani to zrobić, to może pani również porozmawiać ze mną. Nie próbuję pani w nic wplątać. Chcę znaleźć Betty Siddon. Myślę, że może grozić jej niebezpieczeństwo i pani chyba też tak uważa.
– Ja tego nie powiedziałam.
– Nie musi pani. Czy widziała pani wczoraj wieczorem pannę Siddon w La Paloma?
Przytaknęła powolnym ruchem głowy.
– Widziałam.
– Kiedy?
– Wczesnym wieczorem. Przyjechała do pani Johnson i obie naradzały się cicho w jednej z pustych sal. Nie wiem, o czym rozmawiały, ale w końcu wyszły stamtąd razem. Odjechały samochodem panny Siddon, nie mówiąc mi ani słowa.
– Więc pani Johnson wychodziła ubiegłej nocy dwukrotnie do domu?
– Chyba tak.
– Kiedy wróciła do zakładu, była tam policja. Zgadza się?
– Możliwe.
– Wie pani dobrze, że tak było. Musieli pani powiedzieć, czego szukają.
– Może mi powiedzieli. Nie pamiętam. – Mówiła bardzo cicho. Stała nieruchomo, bardzo zmieszana.
– Musi pani to pamiętać, pani Holman. Policjanci szukali Mildred Mead i Betty Siddon. Na pewno pytali panią o nie.
– Może pytali. Jestem zmęczona. Mam dużo na głowie przeżyłam ciężką noc.
– Może pani przeżyć jeszcze cięższy dzień.
– Jak pan śmie mi grozić? – wybuchnęła nagle. Dzieci bawiące się w Chevrolecie zastygły w lękliwym bezruchu. Mała dziewczynka – jak się domyślałem, córka pani Holman – zasłoniła twarz dłońmi i zaczęła cicho szlochać.
– Jak pani śmie mnie okłamywać? – powiedziałem do jej matki. – Nie jestem pani wrogiem. Nie chcę narazić pani na kryminał. Ale wyląduje pani tam w końcu, jeśli nie powie mi prawdy.
Spojrzała na płaczące za mymi plecami dziecko.
– Dobrze – powiedziała – niech będzie. Pani Johnson prosiła, żebym nie mówiła policji o pobycie ich obu w La Paloma – panny Mead i panny Siddon. Wiedziałam, że wynikną z tego kłopoty. Powinnam była się domyślić, że odbiją się w końcu na mnie.
Przeszła szybko obok mnie i otworzyła drzwi Chevroleta. Kiedy odjeżdżałem, siedziała w nim z córką na kolanach, otoczona gromadką milczących dzieci.
39
Pojechałem z powrotem na O1ive Street. W białym blasku południa dom Johnsonów wydawał się dziwaczny i posępny, jak długa, starcza twarz, na której zastygł grymas niechęci do obecnych czasów.
Zaparkowałem po drugiej stronie ulicy i próbowałem wyobrazić sobie, co zaszło we wnętrzu budynku i co może się w nim dziać w tej chwili. Nawet wiedząc, że jest tam Betty, nie miałbym pewności, czy uda mi się ją znaleźć. Dom był stary i pełen zakamarków, a ja właściwie go nie znałem.
Ulicą przemknęła mała Toyota, zmierzając w kierunku szpitala. Siedzący przy kierownicy mężczyzna przypominał obrońcę Freda Johnsona, Lacknera. Zatrzymał się na następnym odcinku ulicy, niedaleko miejsca, w którym zamordowany został Paul Grimes. Usłyszałem cichy trzask otwieranych, a potem zamykanych drzwi Toyoty, nie widziałem jednak, czy ktoś z niej wysiadł, bo zasłaniały ją drzewa.
Wyjąłem z samochodu butelkę whisky oraz rewolwer i umieściłem je w kieszeni marynarki. Potem przeszedłem przez ulicę i zapukałem do frontowych drzwi domu Johnsonów.
Usłyszałem dochodzący z narożnika budynku szelest. Przylgnąłem plecami do ściany z rewolwerem gotowym do strzału. Wybujałe krzaki przy końcu ganku poruszyły się lekko. Dobiegł mnie z nich cichy głos Freda Johnsona:
– Pan Archer?
– Tak.
Fred przeskoczył przez balustradę. Poruszał się jak człowiek, który spędził całe dzieciństwo na uciekaniu przed kłopotami. Był bardzo blady.
– Gdzie byłeś, Fred?
– W biurze pana Lacknera. Właśnie mnie odwiózł.
– Uważasz, że nadal potrzebny ci jest obrońca? Pochylił głowę, żebym nie widział jego twarzy.
– Chyba tak.
– Dlaczego?
– Pan Lackner radził mi nie rozmawiać z nikim na ten temat.
– Będziesz musiał o tym mówić, Fred.
– Wiem. Powiedział mi to również. Ale chce, żebym zrobił to w jego obecności.
– Dokąd pojechał?
– Pomówić z kapitanem Mackendrickiem.
– O czym?
Zniżył głos, jakby mógł go usłyszeć własny dom.
– Nie wolno mi tego zdradzić.
– Masz wobec mnie dług wdzięczności, Fred. Pomogłem ci uniknąć więzienia. Gdyby nie ja, siedziałbyś teraz w celi, w Copper City.
– Ale mam też dług wdzięczności wobec matki i ojca. Chwyciłem go za ramiona. Drżał. Wąsy opadły mu na usta jak symbol jego wątłej i zranionej męskości.
– Co zrobili twoi rodzice, Fred? – spytałem najłagodniej, jak umiałem.
– Nie wiem. – Z trudem przełknął ślinę, a jego język poruszył się między wargami jak małe, ślepe stworzenie, poszukujące wyjścia.
– Czy przechowują w domu jakąś kobietę? Przytaknął posępnym ruchem głowy.
– Słyszałem na strychu jakiś kobiecy głos.
– Co ona tam robi?
– Nie wiem. Był z nią mój ojciec.
– Kiedy to słyszałeś?
– Dziś, nad ranem. Przed świtem. Chyba była tam przez całą noc.
Potrząsnąłem nim. Jego głowa zakołysała się w przód i w tył, jakby w bezsensownym geście przyzwolenia. Puściłem go, bojąc się, że złamię mu kark.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?
– Nie wiedziałem, co się tam dzieje. Zdawało mi się, że rozpoznaję jej głos. Ale nie byłem pewny, czy to panna Siddon, dopóki nie znalazłem przed chwilą za domem jej samochodu.
– Za kogo ją poprzednio wziąłeś?
– Za jakąś kobietę, którą przyprowadził z ulicy, może ze szpitala. Dawniej zwabiał je do domu i kazał im się rozbierać. Matka zaczęła odtąd zamykać go na klucz.
– Czy jest obłąkany?
– Nie wiem. – Oczy Freda napełniły się łzami; odwrócił ode mnie wzrok. – Pan Lackner uważa, że może być niebezpieczny. Jego zdaniem policja powinna go zabrać z domu i osadzić w zakładzie zamkniętym.
Ja też tak sądziłem, ale nie byłem pewny, czy potrafię to zrobić nie narażając zbytnio życia imiych. Chciałem, żeby Betty przeżyła moment swego oswobodzenia, o ile nie została już zabita.
– Masz klucz od domu, Fred?
– Tak. Kazałem go dorobić.
– Wpuść mnie do środka.
– Nie wolno mi. Mam tu czekać na pana Lacknera i policję.
– Więc dobrze, czekaj na nich. Daj mi tylko klucz. Wyjął go z kieszeni i wręczył mi niechętnie, jakby wyzbywał się istotnej części własnej osobowości. Kiedy odezwał się ponownie, mówił nieco grubszym głosem, jakby strata części własnej osobowości wyszła mu na korzyść.