– Wejdę z panem. Znam lepiej rozkład domu. Oddałem mu klucz, on zaś wsunął go w zamek. Tuż za drzwiami, u podnóża schodów, czekała pani Johnson. Posłała mi upiorny, zażenowany uśmiech, jaki widuje się na twarzach nieboszczyków, zanim przedsiębiorca pogrzebowy spełni swe zadanie.
– Co mogę dla pana zrobić?
– Zejść mi z drogi. Przyszedłem do męża.
Jej fałszywy uśmiech przeszedł w zacięty grymas.
– Coś ty naopowiadał temu człowiekowi? – zwróciła się do Freda.
– Musimy go powstrzymać, mamo.
Znów zmieniła się na twarzy, jakby szukając wyrazu, odpowiadającego dwoistości jej życia. Myślałem, że plunie na swego syna lub przeklnie go, a potem, załamana, wybuchnie płaczem.
– Nigdy nie umiałam sobie radzić z tym szaleńcem.
– Czy wejdzie pani ze mną na górę, żeby z nim pomówić? – spytałem.
– Próbowałam to zrobić jeszcze w nocy. Powiedział, że jeśli nie zostawię ich w spokoju, zastrzeli ją i siebie.
– Ma tam jeszcze jeden rewolwer?
– Zawsze go miał. Chyba więcej niż jeden. Kiedy był pijany, przeszukiwałam cały dom, ale nigdy nie udało mi się żadnego znaleźć.
– Czy kiedykolwiek użył ich?
– Nie. Tylko tak gada. – Na jej twarzy malowały się teraz lęk i niezdecydowanie.
– Jak zwabił na górę pannę Siddon?
Odwróciła ode mnie spojrzenie swych ciemnych, poważnych oczu.
– Nie wiem.
– Czy pani ją tam zaprowadziła?
– Nie. Nie zrobiłabym czegoś takiego.
– Przecież zrobiłaś – powiedział syn.
– I co z tego? Sama tego chciała. Mówiła, że musi z nim porozmawiać, a tam właśnie był. Nie mogę odpowiadać za każdą reporterkę, która podstępem wdziera się do mojego domu.
Odsunąłem ją na bok i wszedłem na schody; Fred ruszył za mną. Po wejściu na piętro stanąłem w ciemnym hallu, usiłując zorientować się, gdzie jestem. Fred minął mnie i zapalił światło. Na drzwiach od strychu znów wisiała kłódka.
– To twoja matka go zamknęła?
– Chyba ona. Boi się panicznie, że od niej odejdzie, jak wtedy, kiedy wyjechał do Kolumbii Brytyjskiej.
– Zejdź na dół i weź od niej klucz. Fred zbiegł po schodach.
– Kto tam jest? – spytał Johnson zza drzwi wiodących na strych. Był zachrypnięty i wyraźnie przestraszony.
– Archer. Jestem pańskim przyjacielem.
– Nie mam przyjaciół.
– Przedwczoraj przyniosłem panu trochę tej whisky z Tennessee.
– Przydałaby mi się teraz – powiedział po chwili ciszy. – Nie spałem całą noc.
Fred wbiegł na górę po dwa stopnie, tryumfalnie niosąc w podniesionej ręce mały kluczyk.
– Kto tam chodzi? – spytał Johnson.
Fred dał mi wzrokiem znać, żebym sam odpowiedział jego ojcu. Równocześnie wręczył mi klucz od kłódki. Odniosłem wrażenie, że przekazuje mi w ten sposób całą władzę, jaką ktokolwiek mógł jeszcze sprawować w tym domu.
– To pański syn, Fred – odparłem.
– Niech mu pan każe odejść – zażądał Johnson. – I jeśli może pan mi dać odrobinę tej whisky, będę ogromnie wdzięczny.
Ale było już za późno na wymianę grzeczności. W oddali zawyła syrena, która cichła już teraz pod domem. Ulegając nagłemu odruchowi otworzyłem kłódkę, wyjąłem rewolwer i odbezpieczyłem go.
– Co pan tam robi? – spytał Johnson.
– Niosę panu whisky.
Na ganku rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Lewą ręką zdjąłem kłódkę i pchnąłem drzwi.
Johnson siedział u podnóża prowadzących na strych schodów. Obok niego, na drewnianym stopniu, leżał mały rewolwer. Sięgnął po niego, ale zbyt wolno.
Stanąłem na jego dłoni i podniosłem chwiejący się rewolwer. Przytknął obolałe palce do ust i popatrzył na mnie z wyrzutem jak na człowieka, który zawiódł jego zaufanie.
Odepchnąwszy go, wbiegłem na strych, do jego zaimprowizowanej pracowni. Siedziała tam na kuchennym krześle Betty Siddon, mając na sobie tylko kawałek sznura do bielizny, który utrzymywał ją w pozycji pionowej. Miała zamknięte oczy i bladą nieruchomą twarz. Myślałem przez chwilę, że nie żyje. Świat zachybotał pod mymi stopami jak bąk, który przestaje się obracać.
Kiedy jednak przyklęknąwszy obok niej przeciąłem sznur, Betty, żywa, padła w moje ramiona. Uścisnąłem ją mocno. Po chwili poruszyła się i otworzyła oczy.
– Długo nie przychodziłeś.
– Byłem głupi.
– To ja zrobiłam głupstwo – powiedziała. – Nie powinnam była przychodzić tu sama. Zagroził mi rewolwerem i kazał się rozebrać. Potem przywiązał mnie do krzesła i namalował mój portret.
Nie dokończony obraz stał przodem do nas na poplamionych farbami sztalugach. Przypominał mi malowidła, które widziałem w ciągu ostatnich dni w muzeum, w domu pani Chantry, w mieszkaniu Mildred Mead. Choć nadal nie mogłem w to uwierzyć, wszystkie poszlaki sugerowały, że utyskujący głośno pijak, którego kapitan Mackendrick aresztował właśnie u podnóża wiodących na strych schodów, jest zaginionym malarzem nazwiskiem Chantry.
Czekając, aż Betty się ubierze, przeszukiwałem strych. Znalazłem inne obrazy, przeważnie portrety kobiet, w różnych stadiach zaawansowania. Na samym końcu odkryłem pod starym materacem owinięty kawałkiem jutowego worka malowany z pamięci portret Mildred Mead, którego poszukiwałem na zlecenie Jacka Biemeyera. Pod jutowym opakowaniem znajdował się również pęk kluczy, potwierdzający moje podejrzenia, że Johnson nie jest jednak całkowicie pozbawiony swobody ruchów.
Znosząc obraz spotkałem stojącego u podnóża schodów Freda.
– Gdzie twój ojciec?
– Jeśli ma pan na myśli Gerarda, to kapitan Mackendrick sprowadził go na dół. Ale on nie jest chyba moim ojcem.
– Kim więc jest?
– Tego właśnie próbowałem się dowiedzieć. Wziąłem… pożyczyłem ten obraz z domu Biemeyerów, bo podejrzewałem, że namalował go Gerard. Chciałem ustalić jego wiek i porównać go z wiszącymi w muzeum obrazami Chantry’ego.
– Nie został ukradziony z muzeum, prawda?
– Nie, proszę pana. Kłamałem. On zabrał. Zginął z mojego pokoju, tu, w tym domu. Wtedy już podejrzewałem, że namalował go Gerard. A potem zacząłem się domyślać, że nie jest on wcale moim ojcem, tylko Richardem Chantry.
– Więc dlaczego próbowałeś go chronić? Czy myślałeś, że jest w to również wmieszana twoja matka?
Fred poruszył się niespokojnie i zerknął w kierunku schodów. Na najwyższym stopniu siedziała Betty Siddon, notując coś ołówkiem, w opartym o kolana zeszycie. Poczułem skurcz serca. Była niewiarygodna. Nie spała całą noc, przeżyła napaść i groźby człowieka podejrzanego o morderstwo, a mimo to myślała tylko o tym, żeby nie uronić rozwiązania zagadki, którą miała opisać.
– Gdzie twoja matka, Fred?
– Na dole, we frontowym pokoju z panem Lacknerem i kapitanem Mackendrickiem.
Zeszliśmy wszyscy troje po schodach. Betty zachwiała się raz, mocno chwytając mnie za ramię. Zaproponowałem, że odwiozę ją do domu. Posłała mnie do wszystkich diabłów.
W ponurym pokoju nie działo się nic ciekawego. Przesłuchiwanie stanęło w martwym punkcie: Johnsonowie odmawiali odpowiedzi na pytania Mackendricka, a mecenas Lackner przypominał o przysługujących im prawach. Rozmawiali – a raczej uchylali się od rozmowy – o morderstwie Paula Grimesa.
– Mam pewną teorię – wtrąciłem się. – W tej chwili zresztą stała się ona czymś więcej niż teorią. Zarówno Grimes, jak Jacob Whitmore zostali zamordowani, ponieważ odkryli pochodzenie zaginionego obrazu Biemeyerów, który zresztą nie jest już zaginiony. – Pokazałem im portret. – Właśnie znalazłem go na strychu, na którym; nawiasem mówiąc, Johnson zapewne go namalował.