Выбрать главу

Kiedy światła zmieniły się, pojechałem w stronę miasteczka uniwersyteckiego, w którym mieszkała przyjaciółka Freda, Doris Biemeyer.

5

Uniwersytet wznosił się na wysokim, wdzierającym się w morze cyplu, którego podstawa, nadgryziona przez przypływy i odpływy, tonęła w błotnistym szlamie. Był niemal z wszystkich stron otoczony wodą i oglądany z pewnej odległości przez niebieskawą, nadmorską mgiełkę wyglądał jak średniowieczny gród obronny.

Jego budynki widziane z bliska bynajmniej nie sprawiały tak romantycznego wrażenia. Spojrzawszy na pseudo nowoczesne sześciany, prostokąty i płyty można było się domyślić, że życie ich twórcy upłynęło na projektowani gmachów użyteczności publicznej. Parkingowy przy bramie powiedział mi, że miasteczko studenckie leży w północnej części cypla.

Jadąc krętą drogą wzdłuż obrzeża terenów uniwersyteckich rozglądałem się za Fredem Johnsonem. W okolicy kręciło się niewielu studentów. A jednak dzielnica wydawała się zatłoczona i bardzo ruchliwa, jakby ktoś rzucił ją na mapę, w nadziei, że przyklei się do niej na stałe.

W Academia Village panował jeszcze większy chaos niż w miasteczku uniwersyteckim. Po wąskich uliczkach snuły się samotne psy i samotni studenci. Mieszaną zabudowę stanowiły kioski z hamburgerami, domki jednorodzinne i bliźniaki oraz gmachy czynszowe. „Sherbourne”, w którym mieszkała Doris Biemeyer, należał do największych spośród nich. Miał sześć pięter i zajmował większą część odcinka ulicy, leżącego między dwoma przecznicami.

Udało mi się zaparkować za przyczepą kempingową pomalowaną w taki sposób, by przypominała drewnianą chatkę na kołach. Nie dostrzegłem nigdzie niebieskiego Forda. Wszedłem do gmachu i wjechałem windą na trzecie piętro.

Budynek był dość nowy, ale w jego wnętrzu unosił się odór, jaki panuje zwykle w domach starych i przeludnionych. Była to mieszanina zapachów, nagromadzonych przez zmieniające się szybko pokolenia mieszkańców: pot, perfumy, narkotyki i zioła. Idąc korytarzem słyszałem dochodzącą z wielu mieszkań muzykę, zagłuszającą wszystkie ludzkie głosy; te współzawodniczące ze sobą źródła dźwięków zdawały się odzwierciedlać wieloraką osobowość gmachu.

Musiałem kilkakrotnie pukać do drzwi mieszkania 304. Dziewczyna, która otworzyła drzwi, wydawała się nieco pomniejszoną kopią matki. Była ładniejsza, ale bardziej niezdecydowana i mniej pewna siebie.

– Panna Biemeyer?

– Słucham?

Utkwiła wzrok w jakimś punkcie znajdującym się tuż nad moim lewym ramieniem. Uchyliłem się i spojrzałem w tył, podświadomie spodziewając się ciosu. Ale nikogo tam nie było.

– Czy mogę wejść i porozmawiać z panią przez chwilę?

– Bardzo mi przykro. Jestem zajęta medytacją.

– O czym pani medytuje?

– Właściwie nie wiem. – Zaśmiała się cicho i dotknęła skroni, muskając jasne, proste jak surowy jedwab włosy. – Jeszcze nic mi się nie nasunęło. Nie zmaterializowało się, rozumie pan?

Wyglądała na osobę, która sama nie całkiem się jeszcze zmaterializowała. Jej jasne włosy były niemal przezroczyste. Kołysała się lekko, jak wisząca w oknie firanka. Potem straciła równowagę i oparła się ciężko o futrynę drzwi.

Chwyciłem ją za ręce i podniosłem do pozycji pionowej. Miała zimne dłonie i wydawała się lekko oszołomiona. Zastanawiałem się, co mogła połykać, pić lub wdychać.

Objąłem ją ramieniem i wprowadziłem do saloniku. Przeciwległe drzwi wychodziły na balkon. Pokój był umeblowany skromnie, jak mieszkanie nędzarza: kilka twardych krzeseł, małe, żelazne łóżko, stolik do kart, kilka plecionych mat. Jedynym elementem dekoracyjnym był motyl z czerwonej marszczonej bibułki naciągniętej na druciany szkielet. Niemal tak duży jak jego właścicielka, zwisał na sznurku z wbitego pośrodku sufitu haka i obracał się bardzo wolno wokół własnej osi.

Usiadła na jednej z leżących na podłodze mat i podniosła wzrok na papierowego motyla. Przykryła nogi i stopy długą, bawełnianą szatą, która zdawała się stanowić jej jedyny strój, i bez powodzenia próbowała przybrać pozycję lotosu.

– Czy to ty zrobiłaś tego motyla, Doris? Potrząsnęła głową.

– Nie. Ja nie umiem robić takich rzeczy. To dekoracja z mojego balu maturalnego. Matka wpadła na pomysł, żeby go tu powiesić. Ja go nienawidzę. – Miałem wrażenie, że jej kruchy, cichy głos nie jest zsynchronizowany z ruchami warg. – Źle się czuję.

Ukląkłem obok niej na jedno kolano.

– Co zażywałaś?

– Tylko kilka pigułek na nerwy. Pomagają w medytacji. Znów zaczęła mocować się ze swymi nogami, próbując ułożyć je w odpowiedniej pozycji. Miała brudne stopy.

– Jakie to pigułki?

– Takie czerwone. Tylko dwie. Wszystko przez to, że od wczoraj nic nie miałam w ustach. Fred powiedział, że przyniesie mi coś do jedzenia z domu, ale jego matka pewnie mu nie pozwoliła. Nie lubi mnie… chce mieć Freda wyłącznie dla siebie. – Potem dodała swym łagodnym, cichym głosem: – Niech idzie do diabła i kopuluje z pająkami.

– Przecież masz własną matkę, Doris.

Puściła stopy. Usiadła prostując nogi. Przykryła je swą długą suknią.

– I co z tego?

– Jeżeli potrzebujesz jedzenia albo pomocy, to dlaczego jej nie poprosisz?

Potrząsnęła głową w nieoczekiwanie gwałtowny sposób. Włosy opadły jej na oczy i usta. Odgarnęła je gniewnym ruchem obu rąk, przypominającym gest człowieka, zdejmującego z twarzy gumową maskę.

– Nie potrzebna mi taka pomoc. Chce odebrać mi moją wolność, zamknąć mnie w zakładzie i wyrzucić klucz. – Uniosła się niezręcznie na kolana i jej niebieskie oczy znalazły się na równym poziomie z moimi. – Czy jest pan kapusiem?

– Ależ skąd.

– Na pewno? Groziła mi, że napuści na mnie tajniaków.

Niemal żałuję, że tego dotąd nie zrobiła – mogłabym im opowiedzieć to i owo. – Z mściwą satysfakcją kiwnęła głową, energicznie poruszając swym delikatnym podbródkiem.

– Na przykład co?

– Na przykład to, że jedyną rzeczą, jaką się oboje zajmowali przez całe życie, były kłótnie i awantury. Zbudowali sobie ten wielki, ogromny, wstrętny dom i bez przerwy się w nim żarli. Chyba że akurat nie odzywali się do siebie.

– A o co się kłócili?

– O jakąś Mildred – między innymi. Ale w gruncie rzeczy problem polegał na tym, że się nie kochali… nie kochają… i mieli o to do siebie nawzajem żal. Mieli też pretensje do mnie, przynajmniej tak wynikało z ich zachowania. Niewiele pamiętam ze sceny, która wydarzyła się, kiedy byłam jeszcze mała. Tylko tyle, że darli się na siebie nad moją głową – byli zupełnie nadzy i wrzeszczeli jak obłąkane wielkoludy, a ja stałam pomiędzy nimi. I że jemu sterczał członek, chyba na stopę. Ona wzięła mnie na ręce, zaniosła do łazienki i zamknęła drzwi na klucz. On wyłamał drzwi ramieniem. Przez długi czas chodził potem z ręką na temblaku. A ja – dodała cicho – chodzę odtąd z duszą na temblaku.

– Pigułki nic ci na to nie pomogą.

Zmrużyła oczy i wysunęła dolną wargę, jak uparte dziecko, które za chwilę wybuchnie płaczem.

– Nikt nie prosił pana o radę. Jest pan kapusiem, co? – Wciągnęła powietrze nosem. – Czuję od pana zapach brudu, brudnych ludzkich tajemnic.

Przybrałem wyraz twarzy, który od mojej strony wydawał się krzywym uśmiechem. Dziewczyna była młoda i głupia, może trochę otumaniona, i jak sama mi powiedziała – oszołomiona narkotykiem. Ale była młoda i miała czyste włosy. Przykro mi było, że czuje ode mnie brud.

Wstałem, uderzając lekko głową papierowego motyla. Podszedłem do drzwi balkonowych i wyjrzałem na zewnątrz. W wąskim przesmyku między dwoma domami czynszowymi widziałem skrawek jasnego morza. Płynął po nim trzykadłubowy żaglowiec, uciekając przed lekkim wiatrem.