Выбрать главу

Johnson siedział z opuszczoną głową. Jego żona rzuciła mu gorzkie spojrzenie odbijające zarówno niepokój, jak i mściwą satysfakcję.

Mackendrick odwrócił się w moją stronę.

– Nie rozumiem, dlaczego ten obraz jest taki ważny.

– Wygląda na to, że to obraz Chantry’ego, kapitanie. A namalował go Johnson.

Mackendrick stopniowo zdał sobie sprawę ze znaczenia tej informacji, jak człowiek, który dowiaduje się, że jest chory. Odwrócił głowę i wpatrywał się w Johnsona coraz szerzej otwartymi oczami.

Utkwiony w nim wzrok Johnsona wyrażał przygnębienie i lęk. Próbowałem przeniknąć gąbczaste, bezbarwne ciało, maskujące prawdziwe rysy jego twarzy. Trudno było wyobrazić sobie, że mógł być kiedyś przystojny lub że tępe, zaczerwienione oczy należały do człowieka, którego wyobraźnia stworzyła świat widoczny na jego obrazach. Pomyślałem sobie, że najbardziej istotne cechy osobowości Johnsona mogły odejść do tego właśnie świata, zostawiając w jego duszy pustkę.

Na jego twarzy musiały jednak pozostać jakieś ślady podobieństwa do człowieka, którym był w młodości, bo kapitan Mackendrick spytał:

– Jest pan Richardem Chantry, prawda? Poznaję pana.

– Nie. Nazywam się Gerard Johnson.

Nic więcej nie chciał powiedzieć. W milczeniu wysłuchał formułki kapitana Mackendricka, który aresztował go, pouczywszy uprzednio o przysługujących mu prawach.

Fred i pani Johnson pozostali na wolności, Mackendrick kazał im jednak udać się na komendę, gdzie chciał ich przesłuchać. Wcisnęli się wszyscy do wozu policyjnego; młody sierżant policji obserwował ich, trzymając dłoń na kolbie służbowego pistoletu.

Staliśmy oboje z Betty na trotuarze przed pustym domem. Włożyłem obraz Biemeyera do bagażnika mojego samochodu i otworzyłem jej drzwi.

Cofnęła się nagle.

– Nie wiesz, gdzie jest mój wóz?

– Stoi z drugiej strony. Zostaw go tam na razie. Odwiozę cię do domu.

– Nie jadę do domu. Muszę napisać ten artykuł.

Spojrzałem uważnie na jej twarz. Wydawała się nienaturalnie jasna, jak żarówka elektryczna, która za chwilę się przepali.

– Chodźmy na krótki spacer. Ja też mam robotę, ale może trochę poczekać.

Szła obok mnie pod drzewami, opierając się lekko o moje ramię. Stara ulica wydawała się w porannym świetle piękna i elegancka.

Opowiedziałem jej zapamiętaną z dzieciństwa bajkę. Był czas – jak powiadała – kiedy kobiety i mężczyźni związani byli ze sobą ściślej niż bliźnięta i dzielili tę samą powłokę cielesną. Powiedziałem jej, że kiedy oboje zeszliśmy się w moim motelowym pokoju, czułem, że jesteśmy sobie właśnie tak bliscy. A kiedy zniknęła z pola widzenia, miałem wrażenie, że utraciłem część siebie samego. Ścisnęła mnie za ramię.

– Wiedziałam, że mnie znajdziesz.

Obeszliśmy wolno czworobok ulic, jakbyśmy otrzymali ten poranek w darze i szukali miejsca, w którym moglibyśmy go spędzić. Potem zawiozłem ją do miasta i zjedliśmy razem lunch w kafeterii „Tea Kettle”. Byliśmy poważni i zadowoleni, jak dwoje ludzi odprawiających jakiś rytuał. Widziałem, że jej twarz i całe ciało znów nabierają życia.

Podwiozłem ją pod redakcję. Wbiegła po schodach, spiesząc do swej maszyny.

40

Wróciłem na posterunek policji. Na parkingu stała furgonetka koronera, a na korytarzu wpadł na mnie wychodzący z gabinetu Mackendricka Purvis. Był czerwony z podniecenia.

– Ustalono już ponad wszelką wątpliwość, czyje to kości.

– Gdzie?

– W szpitalu dla inwalidów Skyhill, w Valley. Leczył się tam przez wiele lat po wojnie. Nazywał się Gerard Johnson.

– Jak?

– Gerard Johnson. Był ciężko ranny na Pacyfiku. Musieli właściwie posklejać go z kawałków. Wypisano go ze szpitala mniej więcej dwadzieścia pięć lat temu. Miał przyjeżdżać regularnie na okresowe badania, ale nie pojawił się więcej. Teraz wiemy dlaczego. – Z zadowoleniem wciągnął głęboko powietrze. – Nawiasem mówiąc dziękuję ci za tę wskazówkę. Przypomnij mi o tym, kiedy będę mógł coś dla ciebie zrobić.

– Możesz zrobić coś dla mnie zaraz.

– W porządku. – Purvis wydawał się lekko zaniepokojony. – Zrobię, co zechcesz.

– Lepiej zanotuj sobie.

– Strzelaj – powiedział, wyjmując służbowy notes i długopis.

Strzeliłem do odległego celu.

– Gerard Johnson miał w wojsku przyjaciela nazwiskiem William Mead. Mead został zamordowany w Arizonie w lecie 1943 roku. Zna tę sprawę szeryf Brotherton z Copper City. To on znalazł zwłoki Meada na pustyni i odesłał je do Kalifornii, gdzie miały zostać pogrzebane. Chcę się dowiedzieć, na jaki adres je wysłał i gdzie odbył się pogrzeb. Może trzeba będzie wykopać te zwłoki i zbadać je.

Purvis podniósł wzrok znad notesu i zmrużył oczy, oślepiony blaskiem słońca.

– Ale co chcesz badać?

– Przyczynę śmierci. Tożsamość. Wszystko, co się da. I druga sprawa. Mead miał żonę. Dobrze byłoby ją odszukać.

– Masz poważne wymagania.

– Prowadzimy śledztwo w poważnej sprawie. Mackendrick siedział sam w gabinecie. Był ponury i roztrzęsiony.

– Gdzie pański więzień, kapitanie?

– Prokurator okręgowy zawiózł go do aresztu w gmachu sądu. Lackner poradził mu, żeby udawał niemowę. Pozostali członkowie rodziny też nabrali wody w usta. Miałem nadzieję, że zamknę dziś śledztwo.

– Może jednak nam się to uda. Gdzie jest Fred i jego matka?

– Puściłem ich do domu. Prokurator nie chce zgłaszać przeciw nim aktu oskarżenia, przynajmniej na razie. Pełni swą funkcję od niedawna i nadal się uczy. Jego zdaniem możemy zarzucić tej Johnson tylko tyle, że żyła z Richardem Chantry, przedstawiając go jako swego męża, a to nie jest przestępstwo.

– Chyba, że pomagała mu ukryć morderstwo.

– Ma pan na myśli morderstwo prawdziwego Gerarda Johnsona?

– Zgadza się, kapitanie. Jak pan wie, Purvis ustalił, że prawdziwym Johnsonem był ten mężczyzna w brązowym ubraniu, którego zwłoki zakopano w oranżerii pani Chantry. Wygląda na to, że Chantry zabił Johnsona, przywłaszczył sobie jego nazwisko i zamieszkał z jego żoną i synem.

Mackendrick w zamyśleniu potrząsnął posępnie głową.

– I ja tak myślałem. Ale właśnie sprawdziłem dane tego Johnsona w biurze prokuratora okręgowego i w tym szpitalu Skyhill. Nie był żonaty i nie miał syna. Cała cholerna rodzina została po prostu wymyślona.

– Łącznie z Fredem?

– Łącznie z Fredem. – Mackendrick musiał zauważyć, że skrzywiłem się boleśnie, bo dodał: – Wiem, że ma pan osobisty stosunek do Freda. Może dzięki temu wyobrazi pan sobie, co przeżywam w związku z Chantrym. Naprawdę podziwiałem tego faceta, kiedy byłem młodym policjantem. Wszyscy w mieście go podziwiali, nawet ci, którzy nie widzieli go na oczy. Teraz muszę im oznajmić, że był półobłąkanym pijakiem, a do tego mordercą.

– Jest pan absolutnie pewny, że Johnson to Chantry?

– Najzupełniej. Niech pan pamięta, że znałem go osobiście. Byłem jednym z nielicznych wybranych. Zmienił się oczywiście, cholernie się zmienił. Ale to ten sam człowiek. Poznaję go, a on o tym wie. Ale do niczego nie chce się przyznać.

– Czy próbował go pan skonfrontować z jego prawdziwą żoną?

– Oczywiście. Pojechałem do niej dziś z samego rana, żeby wszystko omówić. Ale dała już nogę, chyba na dobre. Opróżniła swój sejf bankowy i kiedy widziano ją ostatnio, pędziła autostradą na południe. – Mackendrick spojrzał na mnie posępnie. – To częściowo pańska wina, bo uparł się pan, żeby przedwcześnie ją przesłuchiwać.

– Być może. Ale ponoszę też część winy za wyjaśnienie całej sprawy.