– Bo jest pani podejrzana o popełnienie przestępstwa I powiedziałem. – Każde nieostrożne posunięcie może przyspieszyć pani aresztowanie.
– O co jestem podejrzana? Nie zabiłam Williama Meada. Zdarzyło się to w Arizonie. Ja byłam wtedy pielęgniarką tutaj, w Santa Teresa. Kiedy powiedziano mi, że został zabity, przeżyłam największy szok mego życia. Nadal odczuwam jego skutki. Zawsze je będę czuła. A kiedy zakopywano go na cmentarzu, chciałam wejść razem z nim do grobu.
Poczułem odruch współczucia, ale opanowałem go.
– Mead nie jest jedyną ofiarą. Zginęli też Paul Grimes i Jacob Whitmore… ludzie, którzy robili z panią i mężem jakieś interesy. Grimes został zabity tutaj, na tej samej ulicy. Whitmore’a utopiono być może w waszej wannie.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem.
– Nie wiem, o czym pań mówi?
– Chętnie pani wytłumaczę. Może to chwilę potrwać. Czy moglibyśmy wejść do pokoju i usiąść?
– Nie – zaprotestowała. – Nie życzę sobie. Przez cały dzień zarzucano mnie pytaniami. Pan Lackner radził mi nie mówić nic więcej.
– Może powinienem pouczyć ją o jej prawach? – powiedział niepewnie Purvis. – Jak myślisz, Archer?
Jego zdenerwowanie dodało jej odwagi i skłoniło do ataku.
– Znam swoje prawa. Nie muszę rozmawiać ani z wami, ani z nikim innym. A wy nie macie prawa wdzierać się przemocą do mojego domu.
– Nikt nie stosował przemocy. Pani zaprosiła nas do środka.
– Nic podobnego. Zaprosiliście się sami. Zmusiliście mnie groźbami do wpuszczenia was.
Purvis zwrócił się w moją stronę. Pobladł na myśl, że mógł popełnić jakiś błąd proceduralny.
– Lepiej dajmy sobie z tym na razie spokój, Archer. Przesłuchiwanie świadków to zresztą nie moja dziedzina. Moim zdaniem prokurator okręgowy będzie chciał zwolnić ją od winy. Nie chciałbym na tym etapie zagmatwać całej sprawy.
– Jakiej sprawy? – zawołała w nagłym przypływie energii – Nie ma żadnej sprawy. Nie macie prawa mnie nachodzić i prześladować. Tylko dlatego, że jestem biedną kobietą bez przyjaciół i z obłąkanym mężem, który na skutek choroby nie wie nawet, kim jest.
– A kim jest? – spytałem.
Spojrzała na mnie z przestrachem i zamilkła nagle.
– Nawiasem mówiąc, dlaczego używa pani nazwiska Johnson? – pytałem dalej. – Czy była pani kiedykolwiek żoną Gerarda Johnsona? Czy też Chantry, zamordowawszy prawdziwego Johnsona, przejął jego tożsamość?
– Nic panu nie powiem – powtórzyła. – Wyjdźcie stąd natychmiast!
Purvis był już na ganku, nie chcąc mieć nic wspólnego z moim nieortodoksyjnym sposobem przesłuchiwania.
Wyszedłem za nim i rozstaliśmy się na chodniku przed domem.
Siedziałem w Samochodzie w świetle późnego popołudnia i próbowałem uporządkować w głowie całą historię. Zaczęła się ona od konfliktu pomiędzy braćmi – Richardem Chantry i jego przyrodnim bratem – Williamem Meadem. Richard najwyraźniej ukradł obrazy Williama oraz jego dziewczynę, a w końcu zamordował go, porzucając ciało na pustyni Arizony.
Richard przyjechał z dziewczyną do Santa Teresa i choć morderstwo było przestępstwem nakazującym ekstradycję, nie został nigdy wezwany do Arizony na przesłuchanie. Prosperował doskonale w Kalifornii i jakby śmierć Williama stała się pożywką dla jego talentu, został w ciągu siedmiu lat liczącym się malarzem. Potem jego światrunął w gruzy. Przyjaciel Williama z wojska, Gerard Johnson, opuścił szpital dla inwalidów i złożył Richardowi wizytę.
Gerard odwiedził Richarda dwukrotnie, za drugim razem przyprowadzając ze sobą wdowę po Williamie oraz jego syna. Była to ostatnia wizyta, jaką komukolwiek złożył. Richard zabił go i pogrzebał we własnej oranżerii. Potem, jakby chcąc to odpokutować, zrezygnował ze swej wysokiej pozycji i przybrawszy nazwisko Gerarda zajął miejsce Williama. Zamieszkał w domu na O1ive Street i przeżył dwadzieścia pięć lat jako zapijaczony odludek.
Przez pierwsze lata, zanim wiek i alkoholizm zapewniły mu charakteryzację, musiał żyć w ścisłym odosobnieniu, jak obłąkany krewny na dziewiętnastowiecznym strychu. Ale nie umiał powstrzymać się od malowania. I w końcu siła talentu przyczyniła się do jego upadku.
Fred zdał sobie pewnie sprawę z faktu, że jego ojciec zajmuje się ukradkiem malowaniem i zaczął na wpół świadomie utożsamiać go z zaginionym malarzem Chantrym, to tłumaczy jego przemożne zainteresowanie Chantrym, które doprowadziło go w końcu do kradzieży – czy wypożyczenia – obrazu Biemeyerów. Kiedy Fred, chcąc zbadać portret, przyniósł go do domu, ojciec zabrał go z jego pokoju i ukrył we własnym – na strychu, na którym go poprzednio namalował.
Zaginiony obraz leżał teraz w bagażniku mego samochodu. Chantry przebywał w więzieniu. Powinienem być dumny i szczęśliwy, ale nie byłem. Cała sprawa nadal ciążyła na moich barkach i absorbowała mój umysł. Rozmyślałem o niej siedząc pod drzewami oliwnymi w gasnącym wolno świetle popołudnia.
Wmawiałem sobie, że czekam na wyjście pani Johnson. Ale wątpiłem, czy ruszy się ona na krok z domu, dopóki nie odjadę. Dwukrotnie ujrzałem jęj twarz w oknie living-roomu. Za pierwszym razem wydawała się przestraszona. Za drugim, gniewnie pogroziła mi pięścią. Uśmiechnąłem się do niej zachęcająco. Opuściła postrzępioną zasłonę.
Siedziałem dalej w aucie, próbując sobie wyobrazić życie pary, która mieszkała w starym domu przez dwadzieścia pięć lat. Chantry był więźniem nie tylko w sensie fizycznym, ale i psychicznym. Kobieta, z którą żył jako Johnson, zdawała sobie sprawę, że to on zabił prawdziwego Johnsona. Wiedziała też zapewne, że zamordował również jej męża, Meada. Ich współżycie musiało bardziej przypominać pobyt w wiezieniu niż małżeństwo.
Chcąc utrzymać w tajemnicy swe przestępstwa i zapewnić sobie bezkarność, popełnili dalsze zbrodnie. Paul Grimes został śmiertelnie pobity na ulicy, a Jacob Whitmore utopiony zapewne w ich domu, tylko po to, żeby Chantry mógł zachować incognito. Trudno było mi usiedzieć na miejscu z tą świadomością. Ale czułem, że muszę poczekać.
Na zachodzie słońce skonało nad dachami domów, zabarwiając niebo czerwienią. Teraz i ono bladło stopniowo i nadpływał szary chłód nocy.
Za moim samochodem zatrzymała się żółta taksówka. Wysiadła z niej Betty Siddon.
– Czy mógłby pan poczekać chwileczkę? – spytała, płacąc kierowcy. – Chcę się upewnić, że mój samochód stoi tam, gdzie powinien być.
Taksówkarz obiecał poczekać, prosząc, by nie trzymała go zbyt długo. Nie zauważywszy mnie i nie spojrzawszy nawet w moim kierunku zaczęła obchodzić dom, brnąc przez zarośla. Miałem wrażenie, że nie czuje się najlepiej. Nie zmrużyła chyba oka od chwili, kiedy spała ze mną. Wspomnienie tej nocy uderzyło we mnie jak strzała, wisząca w powietrzu od tamtej nocy.
Poszedłem za nią na tył domu. Stała pochylona nad swym wozem, usiłując otworzyć drzwi. Pani Johnson obserwowała ją przez okno kuchni.
Betty wyprostowała się i oparła o drzwi samochodu.
– Cześć, Lew! – powitała mnie bez większego entuzjazmu.
– Jak się miewasz, Betty?
– Jestem zmęczona. Pisałam cały dzień i wszystko na nic. Redaktor ze względów prawnych chce okroić mój artykuł, nie zostawiając prawie nic. Więc wyszłam…
– Dokąd się teraz wybierasz?
– Mam do spełnienia pewną misję – powiedziała z lekką ironią. – Ale na razie nie mogę dać sobie rady z tym zamkiem.
Wyjąłem z jej ręki klucze i otworzyłem drzwi auta.
– Bo używasz niewłaściwego klucza.
Nie wiem dlaczego, przyłapawszy ją na tej pomyłce, poczułem się szczęśliwy. Betty odczuwała chyba coraz silniej zmęczenie. Miała przymknięte powieki, a jej blada twarz wydawała się w świetle zmierzchu przezroczysta.