Pamiętałem bar Galleon z okresu rozkładu mojego małżeństwa, kiedy starałem się zapełnić jakoś długie wieczory. Byłem zdziwiony, że tak mało się od tamtej pory zmienił, w każdym razie znacznie mniej niż ja. Był teraz tak zwaną tawerną rodzinną, co oznaczało, że zapewnia usługi wszystkim pijakom, bez względu na ich wiek i płeć. Stanąłem tuż za drzwiami, ogłuszony lekko gwarem ludzkich głosów, Betty zaś zaczęła obchodzić bar w kształcie podkowy. Miałem wrażenie, że wszyscy obecni, łącznie z barmankami, przemawiają do siebie równocześnie. Zaczynałem rozumieć przyczyny, dla których sztuczna, hałaśliwa atmosfera mogła przyciągnąć uciekającą od samotności kobietę, którą zapewne była Francine Chantry.
Zobaczyłem, że siedzi przy końcu baru, pochyliwszy swą srebrną głowę ńad pustą szklanką. W pierwszej chwili nie poznała chyba Betty. Potem zarzuciła jej ramiona na szyję, a Betty odwzajemniła jej uścisk. Choć odczuwałem pewną sympatię do pani Chantry i cieszyła mnie serdeczność Betty, widok obu ściskających się kobiet sprawił mi przykrość. Betty była młoda i czysta. Francine Chantry przeżyła wiele lat wiedząc o morderstwie i ukrywając je.
Świadomość ta, spychająca ją w dół jak przyciąganie ziemskie, zostawiła już pewne ślady na jej twarzy i w całej postaci. Idąc w moją stronę potknęła się i Betty musiała ją podtrzymać. Miała rozcięte czoło. Jej obwisły podbródek zdradzał przygnębienie, oczy lśniły tępo. Trzymała oburącz swą torebkę gestem futbolisty, przyciskającego do piersi piłkę.
– Gdzie jest pani samochód, pani Chantry? Ocknęła się z apatii.
– Zdaniem mechanika nadaje się do kasacji. To chyba znaczy, że nie warto go już naprawiać. Chyba to samo dotyczy mnie.
– Miała pani wypadek?
– Nie wiem, co się właściwie stało. Chciałam zjechać z autostrady i nagle straciłam nad wszystkim panowanie. Tak wyglądają w skrócie dzieje mojego życia. – Jej śmiech przypominał suchy, wymuszony kaszel.
– Interesują mnie dzieje pani życia.
– Wiem o tym. – Odwróciła się do Betty. – Po co go przywiozłaś? Myślałam, że odbędziemy konstruktywną rozmowę o przyszłości. Uważałam cię za przyjaciółkę.
– Mam nadzieję, że jesteśmy przyjaciółkami – powiedziała Betty. – Ale nie wiedziałam, czy sama dam sobie z wszystkim radę.
– Z czym? Przecież ze mną nie ma żadnych problemów. A jednak w jej głosie rozbrzmiewała nuta lęku. Mówiła jak kobieta, która stanęła na krawędzi świata, zrobiła krok naprzód i zbyt późno odkryła, że nigdy nie uda jej się powrócić. Kiedy wsiedliśmy do samochodu i wjechaliśmy już na autostradę, miałem nadal wrażenie: że poruszamy się w pustej przestrzeni. Zdawaliśmy się lecieć nad dachami przydrożnych domów, stojących szeregiem po obu stronach autostrady.
Betty prowadziła za szybko, ale pozwoliłem jej dopełnić warunków umowy. Wiedziałem, że przespała się trochę, a poza tym musiałem porozmawiać z panią Chantry.
– Skoro mowa o przyszłości – powiedziałem – to moim zdaniem trudno im będzie skazać pani męża.
– Mojego męża? – Wydawała się zdezorientowana.
– Richarda Chantry, alias Gerarda czy Jerry’ego Johnsona. Wcale nie będzie łatwo udowodnić mu te morderstwa. O ile wiem, odmówił zeznań. A znaczna część tych wydarzeń miała miejsce dawno temu. Nie byłbym zaskoczony, gdyby prokurator zgodził się ubić z panią interes. Wątpię, czy zechce wnieść jakieś poważne oskarżenie. Oczywiście zależy to od niego i od tego, co ma mu pani do zaoferowania.
Raz jeszcze zaśmiała się sucho.
– Może moje zwłoki? Czy zgodzi się wziąć moje zwłoki?
– Zależy mu raczej na pani zeznaniach. Wie pani o tej sprawie więcej niż ktokolwiek inny.
– Jeśli wiem, to nie z własnego wyboru – powiedziała po chwili namysłu.
– Mówiła mi to pani przedwczoraj wieczorem.- Ale w istocie dokonała pani wyboru już dawno temu. Kiedy rzuciła pani Williama Meada i postanowiła żyć z jego przyrodnim bratem, Chantrym. Kiedy opuściła pani wraz z nim Arizonę, choć musiała pani wiedzieć, że ciąży na nim podejrzenie o morderstwo Williama Meada. W siedem lat później podjęła pani ostateczną decyzję, postanawiając zataić morderstwo Gerarda Johnsona.
– Kogo?
– Gerarda Johnsona. Tego mężczyzny w brązowym ubraniu. Okazuje się, że był on przyjacielem Williama Meada. Wyszedł właśnie ze szpitala dla inwalidów po pięciu latach pobytu i przyjechał do Santa Teresa, żeby zobaczyć się z pani mężem. Przypuszczam, że posiadał dowody pozwalające mu oskarżyć Chantry’ego o zabójstwo Meada.
– Skąd?
– Może Chantry groził Meadowi, kiedy kłócili się o panią i obrazy Meada, ukradzione przez Chantry’ego. IMead opowiedział o tym swemu koledze z wojska, Gerardowi, zanim został zamordowany. Kiedy Gerard Johnson zjawił się w Santa Teresa z żoną i synkiem Williama, Chantry zrozumiał, że nadszedł kres jego swobody. Zabił więc Johnsona, próbując ratować swą wolność, ale w rezultacie stracił ją do reszty. Oboje dokonaliście w tym momencie ostatecznego wyboru.
– Nie ja go dokonałam – powiedziała.
– Ale zaakceptowała go pani. Pozwoliła pani zabić człowieka we własnym domu, a potem pochować go tam i zachowała pani milczenie. Ale decydując się na to wyjście, popełniliście oboje błąd. On ponosił jego konsekwencje przez całe życie. Morderstwo popełnione na Gerardzie Johnsonie oddało go w ręce wdowy po Williamie Mead, kobiety, która używa nazwiska Johnson. Nie wiem, dlaczego chciała go zachować dla siebie. Może łączyło ich coś w przeszłości. A może chciała tylko zawrzeć z Chantrym prostą, prymitywną transakcję. Zabił jej męża, musiał więc teraz zająć jego miejsce. Nie wiem, dlaczego Chantry przyjął te warunki, a pani?
Zwlekała przez chwilę z odpowiedzią.
– Nic na ten temat nie wiem – powiedziała w końcu. – Nie miałam pojęcia, że Richard przebywa w tym mieście. Nie wiedziałam nawet, czy żyje. W ciągu tych dwudziestu pięciu lat nie odezwał się do mnie ani razu.
– Czy widziała go pani ostatnio?
– Nie. I nie chcę go oglądać.
– Ale będzie pani musiała. Poproszą panią o zidentyfikowanie go. Jego tożsamość nie budzi zresztą większych
– wątpliwości. Podupadł fizycznie i psychicznie. Myślę, że musiał przeżyć kryzys nerwowy po zamordowaniu Johnsona albo nawet wcześniej. Ale nadal potrafi malować. Może jego obrazy nie są tak dobre, jak były dawniej, ale nikt inny nie mógł ich stworzyć.
– Widzę, że jest pan nie tylko detektywem, lecz także krytykiem sztuki – powiedziała z ironią.
– Nie. Ale mam w bagażniku jedno z jego niedawno namalowanych płócien. I nie tylko ja jestem zdania, że to obraz Chantry’ego.
– Mówi pan o tym portrecie Mildred Mead?
– Tak. Znalazłem go dziś rano na strychu Johnsona, na którym zresztą powstał. Tam znajdował się punkt wyjściowy całej intrygi. Ten obraz jest chyba centralnym punktem śledztwa. W każdym razie dzięki niemu ja zostałem w nie wciągnięty. I właśnie ten obraz stał się przyczyną obecnych kłopotów Chantry’ego i skłonił go do popełnienia nowych morderstw.
– Nie bardzo to pojmuję – powiedziała Francine Chantry. Ale wydawała się zainteresowana, jakby rozmowa o pracy męża działała na nią stymulująco.
– Jest to dość skomplikowany łańcuch wydarzeń – stwierdziłem. – Kobieta, z którą mieszkał na O1ive Street – nazwijmy ją panią Johnson – sprzedała ten obraz malarzowi i pośrednikowi nazwiskiem Jacob Whitmore. W ten sposób ujawniona została tożsamość Chantry’ego. Whitmore sprzedał obraz Grimesowi, zmuszając go tym bardziej do wyjścia z ukrycia.