– Myślę, że to on umożliwił sfałszowanie tożsamości Chantry’ego.
– Sfałszowanie tożsamości? Co pan ma na myśli?
– Chyba pani wie, co mam na myśli. Ale wolałbym porozmawiać o tym z pani mężem.
Przygryzła wargę. Z obnażonymi zębami przypominała trochę warującego u drzwi psa obronnego. Potem wzięła obraz, weszła do domu i poprowadziła mnie do męża.
Siedział przed fotografią swej kopalni miedzi. Na jego twarzy malowała się zupełna bezradność. Opanował słabość i uśmiechnął się kącikiem ust.
– Czego pan chce? Znów chodzi o pieniądze?
– Tylko o kilka informacji. Cała sprawa zaczęła się w roku 1943. Pora ją zakończyć.
– Co właściwie wydarzyło się w roku 1943? – zwróciła się do mnie Ruth Biemeyer.
– Nie znam całej prawdy. Myślę, że wszystko zaczęło się w momencie, kiedy William Mead dostał urlop z wojska i przyjechał do domu, do Arizony. Jego dom był zresztą właściwie gdzie indziej. Miał młodą żonę i małe dziecko, którzy czekali na niego w Santa Teresa. Ale jego matka przebywała nadal w Arizonie. Gdzie dokładnie mieszkała wtedy Mildred, panie Biemeyer?
Udał, że mnie nie słyszy. Zona odpowiedziała za niego:
– Mieszkała w Tucson, ale spędzała weekendy w górach, razem z moim mężem.
Biemeyer spojrzał na nią zaskoczony. Zacząłem się zastanawiać, czy rozmawiali kiedykolwiek otwarcie o łączącym go z Mildred związku.
– William nie był tym zapewne zaskoczony – ciągnąłem. – Jego matka mieszkała już przedtem z innymi mężczyznami, najdłużej z malarzem nazwiskiem Lashman. Lashman zastępował mu ojca i nauczył go malować. Kiedy William przyjechał na urlop do Arizony, dowiedział się, że jego przyrodni brat Richard ukradł mu część obrazów i prezentował je jako własne. Tożsamość Chantry’ego zaczął fałszować w gruncie rzeczy sam Chantry, kradnąc obrazy i rysunki Williama, a także żeniąc się z Francine.
Na tym tle doszło do bójki między obydwoma młodymi ludźmi. William zabił Richarda i zostawił jego ciało na pustyni, przebrawszy je przedtem we własny mundur. Jako nieślubny syn marzył zapewne całe życie o zajęciu miejsca Richarda. Teraz miał szansę je zająć, uwalniając się równocześnie od służby wojskowej i małżeństwa.
Ale nie mógłby tego przeprowadzić bez pomocy innych osób, dokładnie mówiąc trojga ludzi. Przede wszystkim pomogła mu Francine. Najwyraźniej kochała go, choć był żonaty i zamordował jej męża. Może nawet sama zachęcała go do tego morderstwa. Tak czy owak przyjechała z nim do Santa Teresa i przeżyła siedem lat jako jego żona.
Nie wiem, dlaczego zaryzykował powrót do tego miasta. Może chciał śledzić losy swego syna. Ale o ile wiem, nigdy nie widział Freda w ciągu tych siedmiu lat. Niewykluczone, że żyjąc tak blisko żony i syna, w tajemnicy przed nimi odgrywał swą komedię podwójnej osobowości. A może potrzebował tego typu napięcia, stymulatora, dzięki któremu mógł podtrzymywać mit Chantry’ego i kontynuować twórczość.
Ale przede wszystkim musiał wydostać się bezpiecznie z Arizony, i to umożliwiła mu matka. Mildred wykonała zapewne najtrudniejsze zadanie. Pokazano jej zwłoki młodego Richarda Chantry, a ona rozpoznała w nich ciało swego syna. Dowiodła tym odwagi, zresztą nie po raz ostatni. Kochała swego nieślubnego syna, bez względu na jego winy. Ale kochała go niezdrową i tragiczną miłością. Dziś rano wybrała się do niego, zabierając z sobą sztylet.
– Żeby go zabić? – spytała Ruth Biemeyer.
– Lub umożliwić mu samobójstwo. Nie sądzę, żeby Mildred robiło to większą różnicę. Jej życie jest już właściwie skończone.
Biemeyerowi wydarło się mimowolne westchnienie.
– Mówił pan, że Williamowi pomagały trzy osoby – zwróciła się do mnie jego żona.
– Co najmniej trzy.
– Kto był tą trzecią osobą?
– Myślę, że pani to wie. William Mead nigdy nie wydostałby się z Arizony i nie uniknąłby ekstradycji, gdyby nie czyjaś pomoc. Ktoś musiał przerwać śledztwo prowadzone przez szeryfa Brothertona i doprowadzić do umorzenia całej sprawy.
Oboje spojrzeliśmy na Biemeyera. Podniósł swe masywne ramiona, jakby dojrzał w naszych oczach wyloty rewolwerów.
– Nie zrobiłbym czegoś takiego.
– Chyba, żeby ona ci kazała – stwierdziła jego żona. – Od kiedy pamiętam, zawsze wydawała ci polecenia. Na pewno pojedziesz do więzienia, żeby spytać ją, co masz robić dalej. Ona każe ci wydać majątek na obronę jej syna, który jest mordercą, a ty jej posłuchasz.
– Może istotnie tak zrobię.
Wpatrywał się w jej twarz. Spojrzała na niego z zaskoczeniem i nagłym lękiem.
Biemeyer wstał powoli, jakby dźwigał na plecach ciężar.
– Czy zawiezie mnie pan tam, Archer? Czuję się dość roztrzęsiony.
Zgodziłem się. Biemeyer ruszył przodem w kierunku wyjścia. Stanął w drzwiach i odwrócił się do żony.
– Jest jeszcze jedna rzecz, którą powinnaś wiedzieć, Ruth. William jest również moim synem. Nieślubnym synem moim i Mildred. Kiedy się urodził, byłem kilkunastoletnim chłopcem.
Jej twarz zalała fala rozpaczy. – Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? Teraz jest już za późno.
Spojrzała na męża, jakby widziała go po raz ostatni w życiu. Poprowadził mnie przez puste, rozbrzmiewające echem wnętrze. Niepewnie stawiał kroki, chwiejąc się lekko. Pomogłem mu wsiąść do samochodu i zacząłem zjeżdżać ze wzgórza.
– To był przypadek – powiedział. – Tak się w życiu czasem składa. Poznałem Mildred, kiedy byłem jeszcze w gimnazjum, po meczu futbolowym. Felix Chantry wydał przyjęcie W swej willi. Zostałem zaproszony, bo moja matka była jego kuzynką. Rozumie pan, jako ubogi krewny.
Siedział przez chwilę z opuszczoną głową, potem zaczął mówić trochę głośniej:
– Zdobyłem tego dnia trzy punkty, cztery, jeśli liczyć Mildred. Miałem siedemnaście lat w chwili poczęcia Williama, a osiemnaście, kiedy się urodził. Niewiele mogłem dla niego zrobić. Nie miałem pieniędzy. Próbowałem przebrnąć jakoś przez college. Mildred powiedziała Felixowi Chantry, że to jego syn, a on jej uwierzył. Pozwolił nadać chłopcu swoje nazwisko i łożył na jego utrzymanie, dopóki nie zerwała z nim i nie przeniosła się do Simona Lashmana.
Zrobiła, co tylko mogła, również dla mnie. Załatwiła mi sportowe stypendium, namówiła Felixa, żeby zatrudnił mnie w kopalni. Pomogła mi wspiąć się po szczeblach drabiny. Wiele jej zawdzięczam.
Ale w jego głosie nie było ciepła ani wdzięczności. Być może czuł, że jego życiepotoczyło się niewłaściwym torem, kiedy był jeszcze młody, i że dotąd nie bardzo nad nim panuje. Obserwował miasto, przez które jechaliśmy, jakby widział jego cieniste ulice po raz pierwszy w życiu.
Ja też czułem się tu obco. Korytarze gmachu sądów nasunęły mi porównanie z katakumbami. Po zawiłych formalnościach, które przypominały obrządek przyjmowania do jakiegoś pierwotnego szczepu, ludzie prokuratora okręgowego wprowadzili nas do pokoju, w którym przebywał ujęty przeze mnie człowiek, Nawet stojąc między dwoma uzbrojonymi strażnikami nie wyglądał jak wielokrotny morderca. Wydawał się blady, słaby i zalękniony. Jakże często sprawiają takie wrażenie przestępcy, którzy dopuścili się zbrodni.
– William? – spytałem. Kiwnął głową. W jego oczach wzbierały łzy i spływały po policzkach, jak wielkie krople krwi z zadanych sztyletem ran.
Jack Biemeyer zrobił krok do przodu i dotknął mokrej twarzy swego syna.
Ross MacDonald