Выбрать главу

Kiedy odwróciłem głowę, pokój wydał mi się ciemny, jak przeźroczysty sześcian cienia wypełniony niewidzialnym życiem. Miałem wrażenie, że motyl zaczął naprawdę fruwać. Dziewczyna podniosła się i chwiejnie stanęła pod nim.

– Czy przysłała tu pana moja matka?

– Niezupełnie. Ale rozmawiałem z nią.

– Przypuszczam, że poinformowała pana o wszystkich moich okropnych czynach. O tym, jaka jestem wstrętna? Jaki mam wstrętny charakter?

– Nie. Ale martwi się o ciebie.

– Czy niepokoi ją mój związek z Fredem?

– Chyba tak.

Kiwnęła potakująco głową i nie uniosła jej na powrót.

– Mnie też niepokoi, ale z innego powodu. Ona myśli, że jesteśmy kochankami albo czymś w tym rodzaju. Ale ja wydaję się niezdolna do współżycia z ludźmi. Im bardziej się do nich zbliżam, tym wyraźniej czuję chłód.

– Dlaczego?

– Boję się ich. Kiedy on… kiedy mój ojciec wyłamał drzwi od łazienki, wlazłam do kosza na bieliznę i zasunęłam za sobą pokrywę. Nigdy nie zapomnę, jak się wtedy czułam… jakbym była martwa, pogrzebana i bezpieczna na zawsze.

– Bezpieczna?

– Przecież nie można zabić umarłego.

– Czego ty się boisz, Doris?

Podniosła na mnie wzrok spod jasnych brwi.

– Ludzi.

– Czy to samo odczuwasz w stosunku do Freda?

– Nie. Jego się nie boję. Czasem doprowadza mnie do wściekłości. Mam wtedy ochotę go… – urwała w pół zdania. Usłyszałem zgrzyt jej zaciśniętych zębów.

– Na co masz wtedy ochotę?

Zawahała się przez chwilę; na jej twarzy malowało się napięcie, jakby wsłuchiwała się w utajone odgłosy swego wewnętrznego życia.

– Chciałam powiedzieć: zabić go. Ale nie myślę tak naprawdę. A zresztą, na co by się to zdało? Biedny stary Fred też jest już martwy i pogrzebany, tak samo jak ja.

W odruchu gniewu chciałem jej zaprzeczyć, powiedzieć, że jest zbyt młoda i ładna, by przemawiać w taki sposób. Ale była świadkiem i wolałem się z nią nie spierać.

– Co wydarzyło się Fredowi?

– Mnóstwo rzeczy. Pochodzi z biednej rodziny i stracił połowę życia, by znaleźć się tam, gdzie jest, to znaczy właściwie nigdzie. Jego matka jest czymś w rodzaju pielęgniarki, ale ma bzika na punkcie męża. Został kaleką w czasie wojny i do niczego się nie nadaje. Fred miał zostać artystą czy czymś w tym rodzaju, ale chyba nigdy tego nie osiągnie.

– Czy Fred miał jakieś kłopoty?

Jej twarz nabrała nieprzeniknionego wyrazu.

– Nie mówiłam tego.

– Ale wydawało mi się, że to sugerowałaś.

– Może tak. Każdy ma jakieś kłopoty.

– Ale na czym polegają kłopoty Freda? Potrząsnęła głową.

– Nie powiem panu. Doniósłby pan mojej matce.

– Ależ nie.

– Ależ tak.

– Lubisz Freda, prawda?

– Mam prawo lubić kogoś na świecie. Jest miłym chłopcem, miłym człowiekiem.

– Z pewnością. Czy ten miły człowiek ukradł obraz twoim miłym rodzicom?

– Nie musi pan silić się na sarkazm.

– Ale czasem to robię… To chyba przez to, że wszyscy są tacy mili. Nie odpowiedziałaś na moje pytanie, Doris. Czy to Fred ukradł ten obraz?

Potrząsnęła głową.

– Nie został skradziony.

– Chcesz powiedzieć, że zszedł ze ściany i wybrał się na spacer?

– Nie. Nie to chcę powiedzieć. – Łzy trysnęły jej z oczu i spływały po twarzy. – Ja go wzięłam.

– Dlaczego?

– Fred mi powiedział… Fred mnie prosił.

– Czy umotywował swoją prośbę?

– Miał swoje powody.

– Ale jakie?

– Prosił, żeby nikomu o nich nie mówić.

– Czy obraz nadal jest u niego?

– Chyba tak. Jeszcze go nie odniósł.

– Ale mówił, że zamierza go zwrócić?

– Tak… i na pewno to zrobi. Powiedział, że chce go zbadać.

– Ale co chce badać?

– Sprawdzić, czy jest autentyczny.

– Więc podejrzewał, że to falsyfikat?

– Chciał się przekonać.

– I musiał w tym celu go kraść?

– Wcale go nie ukradł. Pozwoliłam mu go wziąć. A pan zachowuje się wstrętnie.

6

Byłem już niemal skłonny przyznać jej słuszność. Zostawiłem ją więc w spokoju i zszedłem do samochodu. Przez godzinę siedziałem w nim obserwując główne wejście budynku i patrząc, jak padające na drugą stronę ulicy cienie domów wydłużają się w popołudniowym słońcu.

W kiosku z okrągłym dachem, stojącym na tym samym odcinku ulicy, mieścił się bar sprzedający dietetyczne hamburgery i niepewne porywy wiatru przynosiły od czasu do czasu zapach jedzenia. Wyszedłem z auta i zjkdłem hamburgera. Atmosfera panująca w lokalu była ospała i gnuśna. Brodaci młodzi klienci wydali mi się jaskiniowcami, oczekującymi na koniec epoki lodowcowej.

Kiedy Fred Johnson nadjechał w końcu, siedziałem już znowu w samochodzie. Zaparkował swego niebieskiego Forda tuż za moimi plecami i rozejrzał się po ulicy. Wszedł do gmachu „Sherbourne” i zniknął w windzie. Ja popędziłem po schodach. Spotkaliśmy się w hallu trzeciego piętra. Miał zielone ubranie i szeroki żółty krawat.

Próbował wycofać się do windy, ale drzwi zamknęły się tuż przed jego nosem i kabina ruszyła w dół. Zwrócił się ku mnie. Dostrzegłem bladość jego twarzy i szeroko otwarte oczy.

– O co panu chodzi?

– O obraz, który wziąłeś z domu Biemeyerów.

– Jaki obraz?

– Wiesz jaki. Obraz Chantry’ego.

– Nie wziąłem go.

– Być może. Ale trafił w twoje ręce.

Spojrzał za moimi plecami w kierunku korytarza, prowadzącego do pokoju dziewczyny.

– Czy powiedziała panu o tym Doris?

– Nie mieszajmy Doris do tej sprawy. Ma już i tak dość kłopotów z rodzicami i z sobą samą.

Kiwnął głową, jakby zrozumiał i przyznał mi rację. Ale jego oczy żyły własnym życiem i poszukiwały sposobu wyplątania się z sytuacji. Wydał mi się jednym z tych zmęczonych młodych ludzi, którzy, kiedy minie młodość, wkraczają od razu w wiek średni, nie przeżywszy okresu męskiej dojrzałości.

– Kim pan w ogóle jest?

– Jestem prywatnym detektywem. – Podałem mu swoje nazwisko. – Biemeyerowie wynajęli mnie, bym odzyskał ich obraz. Gdzie on jest, Fred?

– Nie wiem.

Potrząsnął z powątpiewaniem głową. Na czole wystąpiły mu kropelki potu, jakbym ścisnął mocno oburącz jego skronie.

– Co się z nim stało, Fred?

– Przyznaję, że wziąłem go do domu. Nie miałem zamiaru go kraść. Chciałem go tylko zbadać.

– Kiedy zaniosłeś go do siebie?

– Wczoraj.

– Gdzie jest teraz?

– Nie wiem. Naprawdę. Ktoś musiał ukraść go z mojego pokoju.

– W domu na O1ive Street?

– Tak, proszę pana. Ktoś włamał się do domu i ukradł go, kiedy spałem. Był tam, kiedy kładłem się do łóżka, ale po obudzeniu się nie mogłem go znaleźć.

– Musisz być wielkim śpiochem.

– Chyba tak.

– Albo wielkim kłamcą.

Szczupły młody człowiek zadrżał nagle w paroksyzmie wstydu lub gniewu. Myślałem, że spróbuje mnie uderzyć, i przygotowałem się na to. Ale on rzucił się w stronę schodów. Nie udało mi się go dogonić. Kiedy wypadłem na ulicę, odjeżdżał już swym niebieskim Fordem.

Kupiłem dietetycznego hamburgera, kazałem włożyć go do papierowej torebki i ponownie wjechałem windą na trzecie piętro. Doris wpuściła mnie do mieszkania, choć wydawała się rozczarowana widząc, że to ja. Wręczyłem jej hamburgera.