Выбрать главу

– Masz tu coś do zjedzenia.

– Nie jestem głodna. Zresztą Fred obiecał mi coś przynieść.

– Lepiej zjedz to. Fred może się dzisiaj nie pokazać.

– Mówił, że wpadnie.

– Może mieć trochę kłopotów w związku z tym obrazem, Doris.

Zacisnęła dłoń, miażdżąc znajdującego się w torebce hamburgera.

– Czy moi rodzice usiłują go wykończyć?

– Nie określałbym tego aż tak dosadnie.

– Nie zna pan rodziców. Doprowadzą do tego, że straci posadę w muzeum. Nigdy nie skończy studiów. A wszystko dlatego, że próbował wyświadczyć im przysługę.

– Niezupełnie to rozumiem. Z naciskiem kiwnęła głową.

– Próbował zbadać autentyczność ich obrazu. Chciał określić wiek farby. Gdyby była świeża, oznaczałoby to zapewne, że jest fałszywy.

– Że nie malował go Chantry?

– Zgadza się. Kiedy Fred zobaczył go po raz pierwszy, przypuszczał, że to falsyfikat. W każdym razie nie był pewny. W dodatku nie ufa człowiekowi, od którego rodzice go kupili.

– Grimesowi?

– Właśnie. Fred mówił, że w kręgach artystycznych ma on złą opinię.

Byłem ciekaw, jaką opinię będzie miał sam Fred teraz, po kradzieży obrazu. Ale niepokojenie dziewczyny tą sprawą byłoby bez sensu. Jej twarz była nadal nieprzenikniona, jakby przesłonięta chmurą. Zostawiłem ją z jej pogniecionym hamburgerem i wróciłem autostradą do dolnej części miasta.

Drzwi sklepu Paula Grimesa były zaryglowane. Zapukałem, ale nikt nie odpowiedział. Zacząłem szarpać za klamkę i krzyczeć. Bez skutku. Wpatrując się w ciemne wnętrze dostrzegłem tylko pustkę i mrok.

Wszedłem do sklepu z alkoholami i spytałem czarnoskórego sprzedawcę, czy widział Paolę.

– Była przed sklepem z godzinę temu – ładowała do furgonetki jakieś obrazy. Prawdę mówiąc nawet jej pomagałem.

– Jakie to były obrazy?

– Malowidła w ramach. Dziwne bohomazy, takie w kolorowe plamy. Lubię obrazy, na których coś widać. Nic dziwnego, że nie mogli ich sprzedać.

– Skąd pan wie, że nie mogli?

– Przecież to jasne. Powiedziała, że likwidują sklep.

– Czy był z nią Paul Grimes, ten facet z brodą?

– Nie, nie pokazał się. Nie widziałem go, od kiedy pan stąd wyszedł.

– Czy Paola mówiła, dokąd się wybiera?

– Nie pytałem. Pojechała w stronę Montevista. – Wskazał kciukiem na południowy zachód.

– Jaka jest ta jej furgonetka?

– Stary Volkswagen. Czy zdarzyło się jej coś złego?

– Nie. Chciałem z nią porozmawiać o pewnym obrazie.

– Żeby go kupić?

– Być może.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Lubi pan takie malowidła?

– Różnie z tym bywa.

– Szkoda. Gdyby wiedzieli, że trafia się klient, może nie likwidowaliby firmy i ubili z panem interes.

– Być może. Czy sprzeda mi pan dwie ćwiartki whisky z Tennessee?

– Lepiej kup pan pół kwarty. Wtedy wypada taniej.

– Wolę dwie ćwiartki.

7

Jadąc w stronę centrum zatrzymałem się obok muzeum, zamierzając spytać o Freda. Ale gmach był już zamknięty na noc.

Pojechałem na O1ive Street. Ciemność rozpostarła się jak rozgałęzione drzewo na trawnikach i dziedzińcach; w starych domach zapalano już lampy. Szpital wyglądał jak wielka, błyszcząca bryła światła. Zaparkowałem obok zakończonego ostrym dachem domu Johnsonów i doszedłem po zniszczonych schodach do drzwi frontowych.

Ojciec Freda musiał nadsłuchiwać z drugiej strony. Odezwał się, zanim zdążyłem zapukać.

– Kto to?

– Archer. Byłem tu już dziś, szukając Freda.

– Zgadza się. Pamiętam. – Wydawał się dumny z tego osiągnięcia.

– Czy mogę wejść i porozmawiać z panem przez chwilę, panie Johnson?

– Przykro mi, ale nie da rady. Żona zamknęła drzwi.

– Gdzie jest klucz?

– Sarah wzięła go z sobą do szpitala. Boi się, że wyjdę na ulicę i wpadnę pod coś. Choć prawdę mówiąc jestem zupełnie trzeźwy. Tak trzeźwy, że aż źle się czuję. Podobno jest pielęgniarką, ale wcale ją to nie obchodzi. – Jego głos zdławiony był przez litość nad samym sobą.

– Czy mógłby pan mnie jakoś wpuścić? Może przez okno?

– Zamęczyłaby mnie.

– Przecież się nie dowie. Mam ze sobą trochę whisky. Nie napiłby się pan odrobinę?

– Pewnie, że bym się napił – stwierdził z wyraźnym ożywieniem. – Ale jak się pan dostanie do środka?

– Mam z sobą kilka kluczy.

Był to zwykły stary zamek i otworzyłem go drugim z kolei kluczem. Zamknąłem za sobą drzwi, poruszając się z pewną trudnością w zagraconym hallu. Johnson napierał na mnie swym potężnym brzuchem. W świetle słabej żarówki wiszącej pod sufitem dostrzegłem malujące się na jego twarzy podniecenie.

– Mówił pan, że ma pan dla mnie trochę whisky.

– Niech pan wytrzyma jeszcze chwilę.

– Ala ja jestem chory. Czy nie widzi pan, że źle się czuję? Otworzyłem jedną z moich dwu butelek. Wysączył ją jednym nerwowym haustem i oblizał wylot szyjki.

Czułem się jak rajfur. Ale wydawało się, że silna dawka whisky wcale mu nie zaszkodziła. Nie tylko nie uczyniła go bardziej pijanym, ale najwyraźniej poprawiła jego dykcję i umiejętność formułowania zdań.

– Pijałem whisky z Tennessee, kiedy dobrze mi się powodziło. Pijałem whisky z Tennessee i jeździłem na koniach z Tennessee. To whisky z Tennessee, prawda?

– Zgadza się, panie Johnson.

– Mów do mnie Jerry. Potrafię rozpoznać życzliwego człowieka. – Odstawił pustą butelkę na pierwszy stopień schodów, położył mi dłoń na ramieniu i oparł się o mnie całym ciężarem. – Nie zapomnę panu tego. Jak się pan nazywa?

– Archer.

– Czym się pan zajmuje, panie Archer?

– Jestem prywatnym detektywem. – Otworzyłem portfel i pokazałem mu fotokopię licencji wydanej przez władze stanowe. – Pewni państwo, mieszkający w tym mieście, wynajęli mnie, bym odnalazł ich zaginiony obraz.

Jest to portret kobiety, malowany zapewne przez tutejszego słynnego artystę, który nazywa się Richard Chantry. Myślę, że pan o nim słyszał.

Zmarszczył brwi, próbując skupić myśli.

– Nie jestem pewien. Powinien pan pomówić o tym z moim synem Fredem. To jego branża.

– Już to zrobiłem. Fred wziął ten obraz i przyniósł go do domu.

– Tutaj?

– Tak mi powiedział dziś po południu.

– Nie wierzę w to. Fred nie postąpiłby w ten sposób. To porządny chłopak, zawsze taki był. Nigdy w życiu nic nie ukradł. W muzeum mają do niego zaufanie. Wszyscy mu ufają.

Przerwałem pijacki potok jego wymowy.

– Twierdzi, że go nie ukradł. Że wziął go do domu, żeby przeprowadzić pewne badania.

– Jakie badania?

– Nie jestem pewien. Jeśli wierzyć Fredowi, chciał określić wiek tego obrazu. Malarz, który rzekomo go malował, zniknął już dawno temu.

– Kto to był?

– Richard Chantry.

– Tak, chyba o nim słyszałem. W muzeum mają dużo jego obrazów. – Potarł swą siwą głowę, jakby chcąc ożywić pamięć. – Ale on podobno umarł?

– Umarł lub zaginął. Tak czy owak nie ma go tu od dwudziestu pięciu lat. Gdyby farba na obrazie była stosunkowo świeża, oznaczałoby to, że zapewne nie on go malował.

– Przepraszam, ale nie całkiem rozumiem.

– Nie szkodzi. Ważne jest to, że Fred przyniósł tu ten obraz i że podobno został on ubiegłej nocy skradziony z jego pokoju. Czy wie pan coś o tej sprawie?

– Do diabła, nie. – Jego twarz pokryła się zmarszczka mi, jakby nagle spadła na niego starość. – Myśli pan, że to ja go wziąłem?

– Wcale tak nie myślę.

– Mam nadzieję. Fred zabiłby mnie, gdybym dotknął któregoś z jego świętych przedmiotów. Nie wolno mi nawet wchodzić do jego pokoju.